O armii włoskiej, Mussolinim i nie tylko | Wywiad z prof. M. Franzem

W IV tomie „Burzy nad Morzem Śródziemnym” znalazło się także miejsce na opisanie ostatniej zwycięskiej niemieckiej kampanii, jaką była bitwa o Dodekanez. Dlaczego wyspy te były tak ważne dla obydwu stron konfliktu?

Trudno powiedzieć, że były szczególnie ważne. Na pewno był to archipelag, który pozwalał na kontrolowanie wschodniej części Morza Śródziemnego. Miał strategiczne znaczenie dla Brytyjczyków, ciągle marzących o koncepcji uderzenia w tzw. „miękkie podbrzusze Europy”, czyli na Bałkanach. Z perspektywy działań na terenie Włoch można powiedzieć, że chyba nie byłby to nadmiernie racjonalny pomysł, ale przecież głównym powodem planów była polityka, a nie kwestie wojskowe. Na pewno wyspy Dodekanezu stanowiły jakieś zagrożenie dla swobodnego przebiegu konwojów w stronę Kanału Sueskiego, ale bez przesady, o czym świadczyły poprzednie miesiące wojny. Stąd koncepcja uderzenia w tym rejonie została kompletnie odrzucona przez Amerykanów i Brytyjczycy musieli sobie radzić tu sami i jakimiś „resztkami” wojsk, które nie były w tym czasie zaangażowane gdzie indziej. Dla Niemców wyspy te miały znaczenie jako wsparcie ich obecności w rejonie Morza Egejskiego, zabezpieczenia pozycji w Grecji, czy też szerzej Bałkanach. Tam jednak znajdowało się ich jedyne, rumuńskie zagłębie naftowe. Straty nawet na dalekim jego zapleczu, brzmiały groźnie. W efekcie doszło do bardzo ciekawych działań brytyjskich, ale prowadzonych ograniczonymi siłami i ostatniej zwycięskiej niemieckiej kampanii w drugiej wojnie światowej. To był sygnał, że Niemców lekceważyć nie można, że podejmowanie działań bez odpowiedniego zgromadzenia sił i środków jest bardzo groźne. To była też cenna lekcja w kontekście przyszłego lądowania w Normandii. Sukces dla Niemców był ważny, zwłaszcza propagandowo, bo militarnie dał ograniczone efekty. Niemieckie garnizony na tych wyspach nie odegrały w przyszłości już żadnej roli i ostatecznie kapitulowały w 1945 roku.

Czytając lub też słysząc o włoskich żołnierzach najczęściej przychodzi nam do głowy obraz, jaki widzieliśmy w komedii „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Czy rzeczywiście Włosi byli marnymi żołnierzami i myśleli o wszystkim, tylko nie o wojaczce czy jest to tylko i wyłącznie powielany stereotyp?

To jeden z największych problemów z jakim spotkałem się w toku prac badawczych nad kwestiami wojny na Morzu Śródziemnym. Opinia o włoskich żołnierzach, szerzej armii włoskiej w drugiej wojnie światowej jest jednoznaczna. Żołnierz był kiepski, nie chciał walczyć, często tchórzył, wyposażony był w kiepską technikę i zasadniczo nie nadawał się na sojusznika. Realnie włoskie oddziały to w obrazie literatury karykatura armii. No i w tym miejscu kończy się obraz i zaczyna się prawda, choć bardzo trudna do utrwalenia. Te 50 lat budowania pewnego obrazu włoskiej armii, nie wydaje się łatwe do zachwiania. Nie chce odnosić się do działań armii lądowej, wojsk pancernych czy też lotnictwa, bo solidne badania i to zarówno źródłowe, jak też na bogatej literaturze, głównie włoskiej, jeszcze przede mną, ale ograniczę się do marynarki wojennej. Nie odnalazłem w toku prac badawczych, czy też już pisania swojej książki przykładów ewidentnego tchórzostwa we włoskiej flocie wojennej, a przypadków bohaterstwa, walki z wielokrotnie silniejszym przeciwnikiem do końca, aż za wiele. Włoska flota wojenna była dobrze wyposażona, okręty były nowoczesne, dobrze zbudowane, a załogi nieźle wyszkolone. Zawodził system dowodzenia, zwłaszcza ten na najwyższym poziomie, ale to kwestia bardziej polityczna, a nie militarna. Włoskie okręty i statki zapewniały przez długie miesiące zaopatrzenie siłom niemiecko-włoskim w Afryce Północnej, ponosząc ogromne straty. Torpedowce i niszczyciele włoskie harowały wożąc zaopatrzenie i osłaniając konwoje. Nie spotkałem przykładu ucieczki, porzucenia zaatakowanego konwoju, za to wiele przykładów walki i to bohaterskiej, kończącej się zatopieniem włoskich jednostek. Flota handlowa włoska zapłaciła straszną cenę za swój wysiłek wojenny, tracąc dwie trzecie wszystkich sił. Trudno uznać, że włoscy marynarze myśleli o wszystkim, tylko nie o walce. To kompletna nieprawda, a nie jakiś powielany stereotyp. Włoskie załogi okrętów podwodnych walczące na Atlantyku, u boku niemieckich, były dobrze oceniane przez Niemców, a ich dowódcy doceniani i odznaczani przez sojuszników. Nie chce tworzyć obrazu, że była to flota wyjątkowa, czy złożona z samych bohaterów, bo ilu ludzi, tyle postaw, ale kompletnie nie odnajduje w swoich badaniach obrazu armii, zwłaszcza floty wojennej z popkultury, na której sam się także wychowałem. Nie sądzę także, by udało się ten stereotypowy obraz szybko zmienić. Jednocześnie z radością przyjmuję coraz więcej drobnych opracowań poświęconych doborowym jednostkom włoskim, powietrzno-desantowym, czy też pancernym, lub zmotoryzowanym, walczącym na froncie północnoafrykańskim, które pokazują jak te siły się biły, jak były dobrze widziane u boku oddziałów niemieckich. Okazuje się, że spora część jednostek włoskich miała bardzo dobrą opinię u Niemców. To jednak coś oznacza.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*