Wojenne losy płk. Pil. Witolda Łokuciewskiego, ostatniego dowódcy Dywizjonu 303

Już poczułem pierwszy dreszczyk emocji! Odbezpieczyłem karabiny maszynowe, włączyłem kamerę fotograficzną. Rozglądam się po niebie: bezchmurne, tylko horyzont zamglony. Przed nami kanał La Manche, a z lewej strony delta Tamizy. Nagle widzę jak z przodu, poniżej nas, właśnie w tę deltę wrzyna się duże zgrupowanie Dornierów, około 60 sztuk. Dzidek przez radio zapowiada: „Uwaga! przed nami po lewej niżej Dorniery. Atakujemy!” Rzuciłem okiem w górę, żeby upewnić się, czy nie ma nad nami Messerschmittów. Nie widać. Momentalnie dochodzimy do czoła wyprawy. Pierwszy klucz Dzidka bojowym przewrotem nurkuje na bombowce, za nim drugi, przede mną Paszko też już odpłynął w dół. Kolej na mnie! Dałem znak Františkowi i Bogusiowi, zwiększyłem obroty śmigła i przez plecy skierowałem samolot do ziemi, za mną František i Boguś. Odległość od Dornierów maleje. Widzę, że niektóre klucze niemieckie zostały rozbite, nawet dymiące maszyny odłączają się już od zgrupowania. Szybkość wzrasta. Oto trójka Dornierów! Mijam ją z tyłu w dół, żeby za chwilę wyprysnąć świecą w górę i od spodu wziąć na celownik. Odległość już wystarczająca 200 yardów, na celowniku sylwetka Niemca. Podchodzę jeszcze bliżej, naciskam guzik i serią z karabinów przecinam linię lotu bombowca. Smugowe pociski przelatują tuż nad moją kabiną. To strzelcy nieprzyjaciela dają znać o sobie! Dornier wykonuje nagły zakręt w lewo, przez moment uciekł mi z celownika, ale po chwili mam go znowu, strzelam i nareszcie widzę upragnioną smugę ognia z prawego silnika. Bombowiec wyciąga świecę w górę, następnie przewrotem w lewo pikuje na pełnym gazie ku ziemi. Wciąż trzymam się za nim i zmuszony jestem robić te same ewolucje. W pewnym momencie, gdy byłem od niego zaledwie o 30 metrów i oddałem ostatnią serię – nastąpiła eksplozja, a w chwilę potem trzech skoczków wisiało na spadochronach. Właściwie walka była krótka. Rozglądam się dokoła i widzę obok w odległości jakichś 2 kilometrów prawdziwą kotłowaninę: Messerschmitty- 109, Hurricane’y, Spitfire’y, Messerschmitty-110. Pędzę więc w tym kierunku, za mną z boku jeszcze jakiś Hurricane. W radio tylko trzaski i od czasu do czasu nieartykułowane dźwięki. Przeleciał Hurricane z dymiącym ogonem, mignął Spitfire, za nim Messerschmitt. Daję pełny gaz i usiłuję dogonić 109-kę, na szczęście mam nieco przewagi wysokości. W górze wciąż kotłowanina. Niebo popisane smugami od pocisków. Za mną leci nasz myśliwiec. Rozpoznałem litery – Boguś! Kiwam mu skrzydłami, że jesteśmy w zasięgu walki. Mój Messerschmitt robi skręt w lewo pod słońce. A więc idealna okazja, jestem na słońcu, przypuszczalnie nie widzi mnie. Momentalnie kładę maszynę przez plecy do lotu nurkowego, pełny gaz i piką przecinam mu drogę, skracając okrąg koła. Żółty dziób Niemca przemknął z boku i ciasnym zakrętem przeszedł mi na lewą stronę. Ściągam maszynę jak mogę czuję już pierwsze objawy zamroczenia: w oczach robi się żółto, fioletowo… Oddaję drążek [oddawać drążek – odpychać drążek sterowy od siebie w celu zmniejszenia działania siły dośrodkowej] kolory znikają – znowu widzę 109-kę przed sobą, ale strzelać jeszcze nie można. Messerschmitt wykonuje wywrót na plecy i przechodzi do nurkowania. Czynię to samo. Kiedy wyprowadzamy maszyny – ziemia jest już blisko. Nagle Niemiec wypryska świecą w górę, podrywam maszynę za nim! Potem skręca w lewo i znowu pikuje. Wciąż siedzę mu na ogonie, ale odległość za duża (około 600 metrów), strzelać nie mogę. Z prawej strony jakiś Spitfire obrabia 110-kę, zapewne widząc to mój przeciwnik zakręca w prawo na pomoc. Wykorzystuję ten moment, ścinam drogę, za chwilę jestem tuż za 109-ką i oddaję pierwszą serię. Widocznie zauważył, gdyż wykonał gwałtowny skręt w prawo, a ponieważ i tak zbliżałem się do niego po przekątnej, siłą rzeczy znalazłem się teraz po zewnętrznej stronie. I znowu strzelać nie mogę, ale ponownie ściągam maszynę, aż ciemno mi się zrobiło przed oczyma. Ułamek sekundy i widzę Niemca przed sobą, mam już na celowniku. Odległość 150 metrów. Oddaję długą serię. Messerschmitt zwala się przez plecy i szaloną piką leci w dół. Pikuję i ja. Widzę, że wskazówka szybkościomierza dochodzi już do czerwonej kreski. A więc większej szybkości nie wolno wyciskać, gdyż maszyna rozleci się w powietrzu. Ale oto nieprzyjaciel wolno wyprowadza z piki maszynę i kieruje się w stronę Francji. Ciągle lecę za nim. W pewnej chwili dojrzałem lekką smugę dymu za ogonem Messerschmitta. Ponownie zawraca nad ląd. Podczas zakrętu zbliżam się jeszcze raz na odległość 100 metrów i strzelam. Przeciwnik znowu nagłym zwrotem ucieka mi z celownika w kierunku ziemi, znowu świecą w górę! W tym momencie, będąc tuż za nim, czuję, jak mi maszyna zawisa niemal w powietrzu, stery są bardzo miękkie [nie reagujące na ruchy pilota]. Gdy Niemiec zwalił się na lewe skrzydło – uczyniłem to samo, ale właściwie to już samolot prawie sam wykonał, gdyż wyciągnięty był w górę do maksimum. Wkrótce nabrałem szybkości, jestem wciąż za mą ofiarą i widzę, jak coraz bardziej kopci. Postanawiam jeszcze raz zbliżyć się do niego. Dokonuję tego, lecz tylko na ułamek sekundy, gdyż 109-ka kładzie się w głęboki wiraż w prawo i już pruje do ziemi. Goniąc stwierdzam, że brakuje mi trochę gazu. Docisnąłem więc manetkę do przodu i tak latamy od dwudziestu minut na pełnych obrotach. W końcu przy kolejnym wyprowadzaniu z piki udaje mi się zbliżyć na około 150 metrów. Momentalnie oddaję serię – tym razem skuteczną! Buchnął duży kłąb dymu, następnie wyleciała wyrzucona kabina. Poprawiłem jeszcze krótką serią i natychmiast ujrzałem ogień. Maszyna, jak gdyby nie była sterowana, leciała ku ziemi… To był mój drugi zestrzał tego dnia. Przez radio słyszę głos Dzidka: „Wracamy do bazy.” Naciskam guzik od licznika benzyny i przekonuję się, że starczy mi na jakieś 15 minut lotu, czyli zaledwie na drogę powrotną. Biorę kurs 270 stopni. Mijam balony, na horyzoncie widzę sylwetki samolotów wracających z walki. Pode mną lotnisko. Wypuszczam podwozie i klapy, ostatni skręt, jeszcze chwila i Hurricane dotyka kołami betonu. Szybko kołuję ku barakom, lecz, niestety, łopaty śmigła zatrzymują się – benzyna wyczerpana. Podjeżdża samochód, wyskakuję, jadę do dispersalu. Tam

już niektórzy wrócili, a inni – jak Paszko, Wojtek – nie powrócą nigdy…

W jednym z wywiadów pada pytanie: Czy czuje się Pan bohaterem? A oto odpowiedź Tola:

Nie, to nie tak. Dzielność Polaków wynikała przede wszystkim z determinacji. A poza tym zaczęliśmy latać na nieporównywalnie lepszym sprzęcie, wsparci takim znakomitym urządzeniem, jakim jest radar. To ogromnie poprawiło samopoczucie pilotów. A walka w powietrzu jest czymś zupełnie nieporównywalnym z bitwą na ziemi. Muszę przejść przez lawinę ognia strzelców pokładowych nieprzyjaciela, zbliżyć się na odległość 100–50 metrów i dopiero wtedy strzelać. W czasie bitwy w powietrzu było nieraz bardzo ciasno i podejmowanie decyzji przez pilota musiało następować błyskawicznie. Każda pomyłka mogłaby drogo kosztować. Po przezwyciężeniu lęku wyzwalała się agresja. Jej skutkiem były czyny uznawane później za bohaterskie. A do tego wielkie – aż do utraty przytomności – przeciążenie związane z szybką zmianą kierunku czy wysokości. I nikt za mnie nie podejmie żadnej decyzji. Mówię: „widzę” i głos naprowadzający mnie przez radio milknie. Zostaję sam.

17 kwietnia br. minęła 25. rocznica śmierci Tola. Tak żegnał go w 1990 roku Tadeusz Malinowski na łamach „Skrzydlatej Polski”:

Był jednym z bohaterów naszego lotnictwa, asem myśliwskim II wojny światowej…

Mógł się uważać za bohatera lub sławnego lotnika. Nigdy tego nie czynił. W rozmowach

natomiast zawsze z naciskiem podkreślał, że zrobił mało, a to, czego dokonał, było spełnieniem

jego obowiązku wobec Polski.

Bożena Gostkowska urodzona w Wilnie, absolwentka fizyki UMCS, autorka podręczników z ochrony radiologicznej, ale także książki wspomnieniowej o swoim kuzynie – Witoldzie Łokuciewskim fot. ze zbiorów autorki

Tekst został opublikowany w czasopiśmie KWARTA


Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*