101 słynnych samolotów myśliwskich, okładka

101 słynnych samolotów myśliwskich |Recenzja

Robert Jackson, 101 słynnych samolotów myśliwskich. Legendarne myśliwce od I wojny światowej do dzisiaj

Szybkie, zabójcze, a przy tym często wizualnie piękne – kto czasem w dziecięcych marzeniach nie chciał siąść za sterem zwrotnej, uzbrojonej po zęby maszyny i wzbić się w przestworza, z nieustraszoną odwagą, i adrenaliną pulsującą w żyłach? Podczas lektury albumu Roberta Jacksona 101 słynnych samolotów myśliwskich te fantazje mogą na chwilę odżyć, ale sama treść… no właśnie, może przekonajmy się sami.

101 słynnych samolotów myśliwskich – oblatany temat?

Może się wydawać, że na temat lotnictwa myśliwskiego napisano już wszystko – nie tylko o samych maszynach, ale także o taktyce walk powietrznych czy ordre de bataille jednostek myśliwskich w różnych armiach.

Mnóstwo asów myśliwskich wielu wojen, począwszy od legendarnego „Czerwonego Barona”, aż po pilotów z Wietnamu czy Zatoki Perskiej doczekało się swoich biografii (lub wydania spisanych autobiografii), czy też wydano ich wspomnienia i dzienniki. Nasze rodzime opowieści o Dywizjonie 303, opowiadane zarówno przez służących w nim ludzi, jak i choćby na kartach książki Arkadego Fiedlera wywindowały natomiast w Polsce mit pilota myśliwskiego do rangi równej niemal komiksowym superbohaterom.

Książek traktujących natomiast o sprzęcie wojskowym w ogóle – czołgach, okrętach, samolotach, ciężarówkach, transporterach opancerzonych, wreszcie broni osobistej, oporządzeniu czy mundurach ukazuje się w Polsce całe mrowie, i można faktycznie utonąć w zalewie tego typu literatury.

Seria Typy Broni i Uzbrojenia, Tank Power, czy najbliższa naszemu tematowi seria Monografii Lotniczych to tylko niektóre z naszych rodzimych, historycznowojskowych tasiemców, a jeżeli dodać do tego tłumaczone na język polski przez wydawnictwo Napoleon V serie słynącego z (moim skromnym zdaniem) niemających sobie równych ilustracji Ospreya to okazuje się, że trzeba byłoby mieć portfel wielkości worka big bag, żeby zgromadzić w miarę kompletną bibliotekę na ten temat.

Czy zatem książka Jacksona ma sens? Właściwie do kogo jest ona adresowana, i komu potrzebna? Czy przebije się na tle mnóstwa innych dotykających tej samej problematyki?

Od kokpitu

Niech odpowiedź na to pytanie będzie wypadkową doznań zarówno organoleptycznych, jak i intelektualnych. Jeżeli chodzi o te pierwsze – należy docenić twardą oprawę i kredowy papier. Nie bez przyczyny piszę o tym w pierwszej kolejności, wszak mamy do czynienia z albumem, a od tego oczekuje się pewnej, nazwałbym to, reprezentatywności.

Tutaj praca domowa została odrobiona, i nie ma się zupełnie do czego przyczepić. Widać, że mamy do czynienia z czymś estetycznym, i bez problemu sprawdzi się na przykład jako prezent (o ile zdecydujemy się na karkołomny krok, żeby jednak ją komuś podarować, ale o tym później).

Jeżeli chodzi o układ książki, jest on natomiast bardzo przejrzysty – każdej maszynie jest poświęcona jedna karta, na której znajdziemy: metryczkę z osiągami i parametrami technicznymi, krótki opis historii konstrukcji w układzie sąsiadujących kolumn tekstu, na ogół jedną fotografię konkretnego modelu, oraz ilustrację w rzucie bocznym. Punkt dla wydawnictwa. Wszystko na pierwszy rzut oka wygląda atrakcyjnie, ale…

Mayday! Mayday!

Tak właśnie miałem ochotę zakrzyknąć, gdy zacząłem wnikliwiej analizować samą treść. Umówmy się –  może nie jest absolutnie tragicznie i katastrofalnie, bo różne gorsze wytwory rodzimej historiografii wojskowej miałem w dłoniach, ale cudów się nie spodziewajmy. Opisy dostarczają jakichś informacji, może czasem istotnych ciekawostek lub detali. Są jednak w tym albumie błędy, które w pracach aspirujących do miana leksykonu czy vademecum totalnie nie powinny się zdarzać.

Rzućmy na przykład okiem na stronę numer 85. Zamieszczono na niej opis słynnego francuskiego samolotu Mirage III. Producent tej maszyny to przedsiębiorstwo o bez mała stuletniej tradycji budowy statków powietrznych, i nawet laik powinien znać jego nazwę…

Tu jednak niekoniecznie, i tłumacz zostawia nas w niepewności – czy jest to DESSAULT czy może jednak DASSAULT (forma poprawna), bo oba takie zapisy funkcjonują w tekście. Nieporozumienie. Jeszcze większy galimatias tworzy się po przejściu do metryczki, w której czytamy: jednomiejscowy dzienny myśliwiec bombardujący. Czego się dowiedzieliśmy?

W sumie niczego. To tak jakby napisać: karabinek szturmowy na naboje z funkcją otwieracza służącego do otwierania. W pierwszym akapicie czytamy przecież o rodowodzie konstrukcji: miał to być w założeniu samolot PRZECHWYTUJĄCY, ale powstały również wersje do innych zadań. Czy nie uczciwiej byłoby napisać po prostu: samolot myśliwski, co odpowiadałoby prawdzie?

Nie jestem poza tym fanem używania takich sformułowań, jak dzienny myśliwiec. Długo by tłumaczyć etymologię tego najpewniej zapożyczenia z literatury obcojęzycznej (day fighter), ale w polskiej terminologii wprowadza ono dość niepotrzebny zamęt.

Cofnijmy się zatem o jedną stronę, i spójrzmy na ilustrację przedstawiającą samolot MiG-21. Podpis rysunku modelu o numerze bocznym 902 głosi, że należał on do Węgierskich Sił Powietrznych. Coś jednak nie dawało mi spokoju – zacząłem dość uważnie przyglądać się insygniom na stateczniku pionowym maszyny, i odkryłem z niemałym zaskoczeniem, że to chyba naprawdę fantazja poniosła albo ilustratora, albo autora.

Barwa tego insygnium w postaci gwiazdy ze złotą oblamówką nie zgadza się kompletnie ze stanem faktycznym, i jest jakby skompilowaniem gwiazdy sił powietrznych Socjalistycznej Republiki Rumunii oraz sił powietrznych Węgierskiej Republiki Ludowej… A barwa, w kontekście militarnym, jest rzeczą absolutnie E-LE-MEN-TAR-NĄ. Symbole wojskowe są niezwykle ważnym nośnikiem, i przy odtwarzaniu takowych absolutnie nie wolno się pomylić.

Nie wspomnę już o takich istotnych informacjach, jak dygresje w opisach pod niektórymi zdjęciami, że sylwetka samolotu jest ładna, lub masy innych niedoróbek. Po prostu szkoda się rozpisywać.

101 słynnych samolotów myśliwskich – „PANIE PILOCIE, DZIURA W SAMOLOCIE!”

Chciałbym móc powiedzieć o tym albumie więcej dobrego, ale same pieczołowite ilustracje i mnogość zdjęć nie czynią jeszcze z tej pozycji czegoś atrakcyjnego. Razi chaos w treści – doborze informacji na temat poszczególnych maszyn. Być może wystarczyłoby podać podstawowe informacje w metryczce, jedną lub dwie ciekawostki, a resztę dopełnić np. większą liczbą zdjęć? To jednak oczywiście już zarzut w kierunku autora, a nie wydawnictwa.

Z pełną szczerością muszę powiedzieć, że nie wiem, komu mógłbym polecić tę pozycję. Pasjonat lotnictwa nie znajdzie tu dla siebie zbyt wielu nowinek, a modelarz poszukujący detali przy budowie jakiejś repliki tym bardziej. Być może zainteresuje ona młodych czytelników, którzy będą potrzebowali jakiejś kompilacji na start – plusem jest z pewnością całkiem atrakcyjna cena, oscylująca pomiędzy 35-50 złotymi za egzemplarz, więc będzie ona w zasięgu przeciętnego „kieszonkowego” kilkunastolatka.

Niestety, im dłużej oglądam półki księgarniane, tym dalej trzymam się od książek w stylu 2000 największych…, 1000 najsłynniejszych…, 3000 najokazalszych… Najczęściej okazują się być ucieleśnieniem maksymy głoszącej, że jeżeli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Niestety, tutaj okazało się podobnie, stąd album Roberta Jacksona zalicza dzisiaj twarde lądowanie.


Wydawnictwo: AlmaPress
Ocena recenzenta: 2/6
Zachariasz Mosakowski

Comments are closed.