Każdy, kto uważnie śledzi program Adma Sikorskiego „Było… nie minęło”, pamięta historię tzw. srebrnej głowy byka z Radymna. Twórcą teorii odnalezienia tego tajemniczego przedmiotu był prof. Michał Parczewski z Uniwersytetu Rzeszowskiego, archeolog, który twardo stąpa po ziemi, ale tak naprawdę chętnie współpracuje także z poszukiwaczami.
Pasja powoduje, że potrafimy „podrywać” się rano, jak mawia mój ojciec – skoro świt. Nie wzdychamy, raczej nie możemy w nocy spać. To dreszczyk emocji i nadzieja, że przez poszukiwanie dotkniemy historii, poznamy czyjś los lub odkryjemy zapomnianą tajemnicę. Zdarza się także, że ludzka historia staje się namacalna, tak jak w przypadku poszukiwań mogiły mjr. Władysława Raginisa i kpt. Stanisława Brykalskiego. Wtedy marzenia stają się rzeczywistością, uczestniczymy w czymś niezwykłym, a emocje sprawiają, że pamiętamy takie wyprawy latami. Od tego momentu zrodziła się w społecznikach ze Stowarzyszenia „Wizna 1939” pasja poszukiwań. Dlatego właśnie realizujemy różne projekty, nie tylko te związane z „odcinkiem Wizna” i II wojną światową. Spotykamy wspaniałych ludzi, podobnych do nas. Jednym z nich jest właśnie prof. Michał Parczewski, który potrafi zaszczepić poszukiwaczom iskrę tematów znacznie oddalonych w dziejach, może nawet tych z początków naszego bytności w miejscu, które nazywamy dzisiaj „naszą ziemią”.
Z charakteru prof. Parczewski nie przypomina poszukiwacza przygód, raczej sympatycznego dżentelmena, który potrafi z każdym znaleźć wspólny język. Opowiada ciekawie, potrafi także z uwagą słuchać. Śledząc „polne rozmowy” Adama Sikorskiego z prof. Parczewskim, można dojść do jednoznacznego wniosku, że obaj to „unikaty”. Oznacza to, że trudno spotkać im podobnych. Emanuje z nich pasja, choć z każdego w inny sposób. Można ich słuchać bardo długo, czerpiąc z tych historii niemało dla siebie. Czy są to lekcje historii, tylko przeprowadzone w sposób bardziej przystępny i ciekawy? Można tak to nazwać. Czym ta metoda różni się od klasycznej, wiedzą ci, którzy wyruszają na poszukiwania nie tylko dla samych poszukiwań, ale w szczególności dla poznania ciekawych ludzi i opowiadań.
W starorzeczu Sanu k/Radymna, poszukiwaliśmy nie pozostałości po wielkich bataliach, ale tajemniczej, trudnej do osadzenia w czasie i bezcennej części zwierzęcia, które potocznie nazwać można bykiem. Był rok 1826. Miejscowi rybacy odnaleźli w starym korycie Sanu, a raczej wydobyli dziwny przedmiot – srebrną głowę byka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przedmiot jest niepowtarzalny i trudno go umiejscowić czasie, a tym bardziej przypisać go do określonego kręgu kulturowego. Pytanie brzmi, czy to integralny element, czy tylko część znaleziska?
Tajemnica otacza rodowód srebrnej figury zwierzęcej, wyłowionej z rzeki, a więc czas i miejsce jej powstania oraz przynależność etniczną wytwórców, nic nie wiemy o pierwotnej funkcji zabytku, przyczynach i okolicznościach jego ukrycia lub porzucenia, wreszcie o dalszych losach po wydobyciu na światło dzienne w 1826 roku. Sam przedmiot znamy dzięki starej rycinie oraz zwięzłym, równie dawnym opisom. Nie wiemy nawet, czy okruchy informacji, które wyławiamy z szacownych ksiąg i archiwów, odnoszą się do zachowanej w całości formy unikatowego posągu, czy też w ręce odkrywców trafiła tylko jego część.[1]
I właśnie w związku z tą domniemaną częścią artefaktu, wstajemy w sobotę i jedziemy na wyprawę. Może nam uda się odnaleźć pozostałą, odłamaną część przedmiotu, a może go nigdy nie było? To jednak nie jest ważne. Mamy do przeszukania całkiem spory kawałek pola, gdzie kiedyś było starorzecze. Nie odstrasza nas jednak taka perspektywa, ponieważ prowadzeni jesteśmy dreszczykiem emocji, a oprócz tego ciekawi jesteśmy człowieka, który z taką determinacją i pasją dąży do odnalezienia tajemniczego przedmiotu.
Spotykamy się z Adamem Sikorskim i jego ekipą w Lublinie. Mamy już za sobą około 200 km i brak perspektyw na poranną, wypitą w spokoju kawę. O wypoczynku nie ma jednak mowy. Dalej w stronę Radymna jedziemy dwoma pojazdami, po drodze zatrzymujemy się na stacjach paliw, rozmawiamy i pospiesznie, często już w samochodach dopijamy „czarne polewki”, na które nie mieliśmy wcześniej czasu. Docieramy niedaleko miejsca spotkania, ale mając zapas czasu postanawiamy zjeść śniadanie. Spokojnie spożywamy polecaną specjalność restauracji i niedługo po tym spotykamy się z prof. Parczewskim. Wzmocnioną grupą podążamy na miejsce badań. Nieoczekiwanie spotykamy właściciela terenu, który z lekkim niedowierzaniem, ale entuzjastycznie przyjmuje propozycję wykorzystanie jego ziemi przez ekipę poszukiwawczo – archeologiczną. Teraz jest czas na złożenie sprzętu i ostatnią odprawę. Podzieleni na ekipy i wyposażeni w ramy Lorenza zabieramy się do pracy. Dzień ten będziemy długo wspominać, ponieważ przeszliśmy ogromną połać pola i dostaliśmy się w wiele miejsc, które od dawna były niedostępne. Jedni karczowali zarośla, inni konsekwentnie przemierzali teren w nadzieją na upragniony sygnał, który pozwoli powiedzieć „jest”. Krótko mówiąc, pasję poszukiwań połączyliśmy ze ruchem, co niewątpliwie wyszło nam na zdrowie. Oprócz typowych sygnałów związanych z pozostałościami wojennymi, czyli głównie odłamków, srebra rama nie wychwyciła ani po jednej stronie rzeki ani po drugiej. Wcale nie wyglądało to tak, że tracimy nadzieję. Informacja o braku przedmiotu może okazać się cenna dla naukowca, który chciałby potwierdzić istnienie przedmiotu lub jego brak. Przemieszczając się w terenie spotykaliśmy przyjaznych ludzi, którzy od razu poznają Adama Sikorskiego, reagując bardzo żywiołowo i z ogromną sympatią. Gospodarz kolejnego pola oświadcza, że program „Było … nie minęło” zna bardzo dobrze i ogląda cyklicznie. Oczywiście z wykorzystaniem terenu do poszukiwań także nie było najmniejszego problemu.
Dzień minął pracowicie i wcale nie bez sukcesów. Poznaliśmy ciekawe osoby, dowiedzieliśmy się jak życzliwi i serdeczni potrafią być ludzie w Radymnie. Może to nie tylko najbliższa okolica słynie z takiej gościnności? Czy właśnie tam, gdzie życie nie pędzi tak gwałtownie jak w stolicy, ludzie potrafią się czasami zatrzymać i nie omijają ich sprawy ważne, które w natłoku pracy umykają? Tak czy inaczej, wyglądało to niecodziennie, rzec można nawet sympatycznie i ciekawie. Miła to odmiana po miejscach, gdzie tubylcy pytają dlaczego wydajemy publiczne pieniądze na „takie głupoty” jak poszukiwania. Rzecz w tym, że my wydajemy własne fundusze, bo po prostu to lubimy. Nikt nam nie płaci za wstawanie i przemierzanie połaci terenu, a odnalezionych przedmiotów nie eksponujemy w prywatnych apartamentach. Jak ktoś ma pomysł lub ciekawy temat, po prostu w miarę naszych możliwości realizujemy nasz wspólny „głód odkrywania”.
Ostatecznie po długim dniu spędzonym w miłym towarzystwie, wracamy do wypróbowanej już restauracji na obiad. Co najważniejsze znowu możemy dywagować do woli i snuć plany kolejnych wyjazdów. Prof. Parczewski inicjuje dyskusję o poszukiwaniach części posągu Światowida. Jak to możliwe, skoro figura została już odnaleziona w 1848 r. w rzece Zbrucz? No właśnie nie wydobyto posągu w całości, co pobudza wyobraźnię oraz oznacza możliwość planowania kolejnych wyjazdów, czyli połączenie pasji naukowych i możliwości sprzętu elektronicznego. Żeby na dyskusjach nie poprzestać, w czerwcu w Muzeum Archeologicznym w Krakowie odbyło się spotkanie (odczyt) pt.: „Gdzie znaleziono posąg tzw. Światowita zbruczańskiego? Próba uściślenia lokalizacji”, który wygłosił właśnie prof. dr hab. Michał Parczewski, reprezentując Instytut Archeologii Uniwersytetu Rzeszowskiego. Odczyt przekształcił się w zażartą dyskusję, którą sam archeolog określił jako bardzo ciekawą i owocną. Prezentacja liczyła 80 slajdów, więc było o czym rozmawiać. Spotkanie trudno streścić w kilku zdaniach, więc poniżej prezentujemy krótką notatkę autorstwa samego prelegenta:
Kamienna figura tzw. Światowita to najbardziej znany zabytek dawnej Słowiańszczyzny. Nie zakłócają tego faktu ani wyrażane od czasu do czasu w środowisku naukowym podejrzenia co do autentyczności niezwykłego, zupełnie unikatowego obiektu ani nawet sugestie, że jego twórcy nie byli Słowianami. Posąg został wydobyty latem 1848 r. z rzeki Zbrucz na gruntach wsi Horodnica w ówczesnym powiecie czortkowskim na Podolu. Od 1851 r. znajduje się w Krakowie, obecnie eksponowany w miejscowym Muzeum Archeologicznym. Tak się dziwnie złożyło, że dopiero prawie 30 lat po odkryciu zaczęto podejmować poważne próby dokładniejszego ustalenia miejsca, gdzie znaleziono idola. Wyniki tych poszukiwań wcale jednak nie uporządkowały chaosu lokalizacyjnego, który do dzisiaj (a więc przez ponad 160 lat!) utrzymuje się w opracowaniach naukowych. Jako domniemane miejsce odkrycia wymieniane bywają aż cztery sąsiadujące ze sobą wioski (Liczkowce, Horodnica, Rakówkąt i Postołówka), a w rozmaitych publikacjach doliczyłem się co najmniej siedmiu różnych wskazań tego punktu w nurcie rzeki Zbrucz. Są one rozsiane wzdłuż doliny na długości prawie trzech kilometrów. Przeprowadzona przeze mnie analiza najbardziej wiarygodnych relacji świadków, w konfrontacji z mapami z połowy XIX w., pozwala ograniczyć najbardziej prawdopodobny odcinek biegu Zbrucza do ok. 200, a maksymalnie 300 m. W razie podjęcia poszukiwań (planujemy wspólne działania polsko-ukraińskie) ma to duże znaczenie, bowiem wiele wskazuje, że w rzece została podstawa posągu, odłamana podczas wydobywania Światowita z wody.
Temat pokazuje dobitnie, jakiej rangi poszukiwania są planowane. Czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, że możemy uczestniczyć w czymś unikalnym, niepowtarzalnym. Częstokroć to właśnie na naszych oczach, nawet często z naszym udziałem wyjaśniane są zawiłe historie, stawiane są kolejne tezy do rozważań. Istotna na dzień dzisiejszy jest otwartość działań, nie zamykanie przed pasjonatami historii możliwości pomocy. Taka właśnie otwartość reprezentuje prof. Parczewski. Połączenie wiedzy naukowej, determinacji poszukiwawczej i entuzjazmu działania potrafi przynieść konkretne efekty. Co więcej, nie są to tylko dywagacje i przypuszczenia, ponieważ efekty możemy śledzić na antenie TVP Historia w programie red. Sikorskiego. W tym konkretnym przypadku, tak dla redaktora, jak i naukowca, praca, którą wykonują na co dzień, nie jest tylko przykrym obowiązkiem, ale stała się także sposobem na życie. Co za tym idzie, jeżeli coś robi się z determinacją i pasją, wpływa to na innych. Opisując krótko historie jednego epizodu z życia obu panów – red. Adama Sikorskiego i prof. Michała Parczewskiego, nie trzeba nikogo przekonywać, że jest to temat, który może wzbudzać zainteresowanie, ale w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Więcej na ten temat znajdziecie na profilu Stowarzyszenia „Wizna 1939”: https://www.facebook.com/stowarzyszeniewizna.1939
Odcinek można obejrzeć także na VOD TVP: http://vod.tvp.pl/audycje/historia/bylo-nie-minelo/wideo/09052014/14862110
Marcin Sochoń
Przypisy:
Wszyscy mówią o części figury /posągu, a mnie zwężony kształt z rysunku kojarzy się z ozdobą dzioba łodzi (aflastonem) może Wikingów, może Słowian może jakiejś innej nacji.
Dodatkowo przemawia za tym starorzecze, na którym dokonano znaleziska i opowieść o tym, że artefakt oderwał się od czegoś większego, co jest zagrzebana pod nanosem rzeki
– co o tym myślicie?