Młody Bolesław Śmiały

Śmierć ojca, narodziny władcy. Młody Bolesław Śmiały w godzinie próby

W jednej chwili stracił ojca i dzieciństwo. W tej samej – zyskał władzę, której ciężar przygniata nawet zwycięzców. Gdy gasło życie Kazimierza Odnowiciela, młody Bolesław Śmiały musiał zrozumieć, że tron nie daje spokoju, a tylko kolejne bitwy – także z własnymi braćmi.

Jare Gody 1058, Starsza Polska

Książę Bolesław i książę Władysław Herman gnali na wyścigi przez wielkopolską puszczę. Raz po raz oglądali się jeden na drugiego, spuszczając z oczu drogę i ryzykując, że wpadną w wykrot. Byleby być pierwszym, byle wyprzedzić brata, zaskoczyć go nagłym skrętem i skokiem ponad przewróconym pniem. Wydawało im się, że zostawili z tyłu książęcą drużynę, że oto pędzą sami, tylko oni dwaj. To było złudzenie. Zbrojna straż pozwoliła im na tę szaleńczą jazdę pod swymi szeroko rozsuniętymi skrzydłami.

Tekst, który czytasz, jest fragmentem książki Śmiały, która czeka na Ciebie tutaj:

Dziedziniec na Ostrowie Tumskim był skromny, nosił ślady świeżego drewna, wapna, zaprawy, znak niedawnej odbudowy. Kamienne ściany poznańskiego palatium, tak kłujące w oczy pod wysokim, poczerniałym, drewnianym wałem, były świeżo pobielone. Odnowione kuchnie, stajnie, zbrojownia, wszystko to wydawało się dziwnie ściśnięte i stłoczone na niewielkim majdanie.

Bolesław zeskoczył z siodła pierwszy i rozejrzał się, nie wiedząc, dokąd biec. Dostrzegł któregoś z młodszych Awdańców, Wilka albo Popioła, ten pokazał księciu drogę. Władysław wjechał na dziedziniec, gdy starszy brat oddawał konia stajennemu; chciał więc wyrównać stracony czas i zeskoczył z siodła w biegu. Zaplątał się w strzemię, upadł na oba kolana, aż huknęło. Krzyknął z bólu i wściekłości, ale Bolesław nie zatrzymał się nawet na krok. Jego oddalające się plecy wskazały Władysławowi drogę. Zerwał się z kolan i jęknął. Pokuśtykał, ze złością odtrącając podsunięte przez sługę ramię.

Bolesław wpadł do komnaty. Z jasności w mrok. Zatrzymał się w biegu, dysząc głośno. Jego wzrok przyciągnęła wisząca na szczytowej ścianie tarcza, na niej orzeł z rozpostartymi skrzydłami i dziobem drapieżnie otwartym do krzyku. Tarcza dziada, wiedział to. Pod nią, na wielkim dębowym łożu wpółsiedział, wpółleżał jego ojciec, książę Kazimierz. Wsparty o poduszki, zdawał się drzemać. W chwiejnych blaskach świec jego twarz wyglądała jak odlana z wosku. Coś poruszyło się na posadzce u wezgłowia. Bolesław spojrzał tam: to był skulony, zapłakany Mieszko.

— Żyje?! — krzyknął dyszkantem Władysław, wpadając do komnaty. Minął stojącego Bolesława i utykając, doskoczył do ojcowskiego łoża. Szybko spojrzał na nieruchomą twarz księcia, a potem pochylił się nad skulonym Mieszkiem i rzucił się na niego z pięściami.

— Coś ty mu zrobił? Co zrobiłeś ojcu? Mów!

Mieszko jęknął pod razami brata. Bolesław nie zwracał na nich uwagi, zbliżył się do łoża od drugiej strony i skłonił się ku ojcu. Kazimierz poruszał ustami. Bolesław pochylił się nad nim, by wyłowić jego słaby szept.

— Wołaj arcybiskupa — zrozumiał.

— Nie ma go tutaj, ojcze — odpowiedział. — Arcybiskup Aron został w Krakowie.

— Wołaj możnych — z wysiłkiem powiedział książę.

Bolesław skinął głową i przeszedł wokół łoża. Chwycił Władysława za skórzany kaftan na plecach i oderwał go, wciąż wymachującego pięściami, od Mieszka.

— Opanuj się — syknął do niego. — Przyprowadź Awdańców, szybko. I nikomu prócz nich nie mów.

— Czego? — spytał oszołomiony Władysław.

— Że książę kona — uświadomił go brat.

Otoczyli łoże Kazimierza szczelnie. Dwóch kapłanów u wezgłowia. Bolesław po prawicy ojca, Władysław po lewicy, Mieszko w nogach łoża. Różnica wieku między braćmi była mała, rodzili się rok w rok, Mieszko miał trzynaście lat, był więc tylko o dwa młodszy od Bolesława, ale przy tych starszych wyglądał jak chłopczyk. Dwa wilczki i wystraszony, zapuchnięty od płaczu, szczeniak. Resztę miejsc zajęli Awdańcy. Kropla oleju z ostatniego namaszczenia lśniła złoto na książęcym czole. Oddychał jeszcze.

— Czy potwierdzasz panie, swą wolę? — spytał uroczyście Michał Awdaniec. — W obliczu ludzi i Boga?

Kazimierz skinął głową. Tężały mu policzki.

— Amen — powiedzieli kapłani, robiąc znak krzyża.

— Książę przekazał władzę — obwieścił Michał i przygryzł wargi, by głos mu nie zadrżał.

(…)

Bolesław zsunął ojcu ze stygnącego palca książęcy pierścień z rubinem i ucałował. Nałożył sobie na palec. Pierścień był za duży i wciąż jeszcze ciepły. Poczuł na ramieniu ciężką, krzepiącą dłoń Michała Awdańca.

(…)

— Dokonało się. Oto władca Polski, Bolesław!

— Niech Bóg go prowadzi — powiedzieli jednocześnie kapłani.

— Chwała mu — chórem zakrzyknęli Awdańcy.

A dwaj jego młodsi bracia, czternastoletni Władysław i trzynastoletni Mieszko spuścili głowy.

Bolesław pochylił się nad zimnym czołem Kazimierza i pocałował je. Na ustach została mu kropla świętego oleju. Zlizał ją. Ostatnie namaszczenie ojca stało się jego pierwszym.

W nocy siedział na ojcowskim tronie. Wyprostowany, z rękami na kolanach. Sam, w całkowitych ciemnościach. Kazimierza złożono w kaplicy palatium. Zza zimnych, kamiennych ścian słyszał modlitwy czuwających przy jego ciele duchownych. Psalm za psalmem. Litania za litanią. Wciąż był w tym samym skórzanym kaftanie, w którym w południe przyjechał do Poznania.

W butach do konnej jazdy obryzganych zaschniętym błotem, z zeszłorocznym dębowym liściem wplątanym we włosy. Z trudem oddychał, bo głos w jego głowie powtarzał w kółko: mam królestwo, ale nie mam korony, mam Śląsk, ale muszę za niego płacić, mam Pomorze, lecz bez lojalności.

Każda zdobycz wywalczona przez Kazimierza z takim trudem była obarczona wadą, każdy nabytek stawał się ubytkiem. — Mam nieukaranych zdrajców z czasów wygnania ojca — nie dawał mu wytchnienia umysł. — Mam zrujnowaną Starszą Polskę i trupa ojca w jej sercu, w Poznaniu. Mam zgliszcza kościołów porośnięte zielskiem i trawą. Na zachodzie bratobójczą wojnę dwóch szczepów pogan, cesarza, co zmarł na wieść o tym, jak rozszarpali jego wodzów, dziecko, które po nim posadzono na tronie, z kim się będę musiał układać, kto włada w imieniu tego dziecka?!

— Chryste! — krzyknął, chwycił się za głowę (…).

Zeskoczył z tronu i podszedł do ściany. Pchnął okiennicę, aż odskoczyła. Do komnaty wpadło nieco światła z pochodni rozpalonych na dziedzińcu palatium. Wraz z nią chłodne, nocne powietrze. Woń stajni, kwaśny zapach żuru z dworskiej kuchni i pieczonego chleba, od tej ostatniej woni zaburczało mu w brzuchu, nic nie jadł od świtu. Gdzieś, spoza Ostrowa Tumskiego, dobiegła go spalenizna. W pierwszej chwili pomyślał, że to odór katedry spalonej przez Brzetysława, w drugiej już wiedział, że to niemożliwe. Potęga czarnej legendy po dwudziestu latach nie może tak śmierdzieć.

To ogniska na Jare Gody — zrozumiał. — Dzisiaj są moje piętnaste urodziny.

Poraziła go zbieżność czasu, śmierci ojca i jego urodzin. Wychylił się mocniej przez okno, zaczerpnął powietrza, aż do zachłyśnięcia. Pocałował rubin w pierścieniu na palcu i patrząc w cienie na poznańskim dziedzińcu, chłonął to, na co patrzył jego dziad, Bolesław Chrobry, i to, co zbudował jego pradziad, Mieszko.

Mieszko. Ostatnie słowa ojca wróciły do niego gwałtownie. Umysł zaczął upiorną wyliczankę od nowa: — Mam królestwo, ale nie mam korony. Mam Śląsk, ale, …mam Pomorze, lecz, …mam zdrajców… Mam braci.

— Książę nie ma braci! — wrzasnął, by przerwać obłąkany krąg myśli. — Książę ma rywali.


Tekst jest fragmentem książki Elżbiety Cherezińskiej Śmiały i powstał we współpracy z Wydawnictwem Zysk i S-ka.

Comments are closed.