Ubecy i milicjanci mieli przeważnie marne wykształcenie. Większość nie wyobrażała sobie życia po służbie, a nawet w jej trakcie, bez alkoholu. Niektórzy mieli słabość do kobiet, nawet podczas pracy, jeden zabił swoją wybrankę. Byli też tacy, którzy lubili złoto i dewizy, a często, na wzór sowieckich żołnierzy, zegarki.
Zacznijmy od wykształcenia ubeków. Oddaję głos Stanisławowi Radkiewiczowi, ministrowi bezpieczeństwa publicznego, który 26 maja 1950 roku podczas narady ujawnił: „Ze szkołą powszechną mamy 38 procent (800 osób), 43 osoby na kierowniczych stanowiskach naszego aparatu ma zaledwie siedem klas wykształcenia. Pod względem wykształcenia ogólnego nasza kadra przedstawia się opłakanie”. Podaje też, że robotników było 76 procent, a chłopów 16 proc.
Nie matura, lecz chęć szczera zrobią z ciebie oficera
Wykształcenie nie było też najmocniejszą stroną elbląskich ubeków i milicjantów. Pełne podstawowe było już powodem do dumy. Zazdrościł im Bronisław Biskup, pracownik bezpieki w Elblągu od 1946 do 1956 roku. Takim stażem w Elblągu nie mógł się poszczycić chyba żaden jego kolega.
Otóż Bronek przychodząc do UB skłamał, że ma ukończone 7 klas szkoły powszechnej, jeszcze przed wojną w 1935 roku. Naprawdę przebrnął tylko przez cztery oddziały. Nie pierwszy raz mijał się z prawdą.
Wszystko dlatego, że marzyły mu się szlify oficerskie. 22 lipca 1944 roku wstąpił do Wojska Polskiego, ludowego oczywiście. Gdy tylko dowiedział się, że szkoła oficerska stoi otworem dla absolwentów podstawówki, w ankiecie personalnej popełnił drobne, jego zdaniem, kłamstwo. Trzy klasy w jedną czy w drugą stronę, co za różnica. Po pół roku był już chorążym. Brał udział w likwidacji UPA. Po demobilizacji w 1946 roku złożył podanie o pracę do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Gdańsku.
– Gdyż chcę być w pierwszych szeregach walki o Polskę Demokratyczną – zapewniał 24-letni Bronisław.
Kłamstwo w wojsku nie wydało się, więc śmiało powtórzył je Bronek w życiorysie i ankiecie personalnej w bezpiece. Jak się okazało UB było skuteczniejsze niż informacja wojskowa. Musiał się nieźle tłumaczyć. Na dodatek napisał, że był w Armii Ludowej, a ubecy od sprawdzania twierdzili, że były to Bataliony Chłopskie. Nie posądzajmy pana Biskupa o wyrachowane kłamstwo. Różnice zdań czy to BCh czy AL były także samej bezpiece.
Bronisław wyszedł z tej kontroli obronną ręką. Pozostał w bezpiece. Z powodu nazwiska nie miał kłopotów.
Błędów jak mrówków
W opiniach ubeków często czytamy, że mieli oni kłopoty z językiem polskim. Wincenty Podłubny, szef UB w Elblągu w 1949 roku, mówił dobrze tylko po rosyjsku. Był Polakiem, ale urodził się w Związku Radzieckim i służył w Armii Czerwonej.
Błędy ortograficzne szczególnie w protokółach przesłuchań były u wszystkich na porządku dziennym. Przykład: kilku-zdaniowy raport sierż. Romana Goszczyńskiego: tszech zamiast trzech, ijś zamiast iść, proźbę (prośbę), sposub (sposób).
Z kolei Zygmunt Deka po czterech klasach gimnazjum pisał w życiorysie: „Po skończeniu się wojny w 1939 roku (sic!) zostałem wywieziony do majątku niemieckiego na pracę. Gdzie pracowałem do wybu (wybuchu – poprawka przyjmującego życiorys) następnej wojny w 1945 roku”. Na dodatek trochę poeta: „Lata swoje do wybuchu wojny spędziłem beztrosko u rodziców uczęszczając do miejscowej szkoły”. To „beztrosko” wydały się sprawdzającemu oficerowi UB podejrzane i podkreślił to słowo.
Pół litra spirytusu na głowę
Na trzeźwo ubekiem być nie sposób. Prawie wszyscy mieli problem z alkoholem. Nie mogli bez niego żyć. Niektórzy skończyli karierę w bezpiece przez pijaństwo. Taki był koniec sierż. Romana Goszczyńskiego, komendanta komisariatu MO w Elblągu. To ten sam, który miał problem z językiem polskim.
Zanim wydalono go ze służby, w charakterystykach przełożeni pisali: „lekki problem z piciem wódki, ale po pracy”. Do czasu problem był lekki.
11 kwietnia 1952 roku w/wym (Goszczyński – GW) ze starszym ref. (referentem – GW) całą noc pili wódkę. Rano nie stawili się do pracy, na co musiałem ich szukać. Za to zostali ukarani dnia 12.4.52 r. przez POP (Podstawowa Organizacja Partyjna – GW) naganą i dodatkową służbą. Dyscyplinarnie nie karałem ich z uwagi na dużą ilość pracy. Przyznawał chorąży Franciszek Ból, szef MO w Elblągu.
POP dokładniej zbadało sprawę. Na popijawie był jeszcze jeden obywatel, też milicjant.
„W czasie Świąt Wielkanocnych wypijając 1 1/2 litra spirytusu przez co wstawili się w stan kompletnego zamroczenia, przy czym tow. Goszczyński na skutek zamroczenia alkoholem nie stawił się do służby w jednym dniu”.
Prawie dwa tygodnie później pan komendant miał nowy pasztet, czyli kolejny powód do nomen omen bólu głowy. Goszczyński nie wysłał ważnego sprawozdania do Komendy Wojewódzkiej MO w Gdańsku. A następnego dnia pojechał na szkolenie.
– Za co go zrugałem – zdradza komendant. – A ten czuje się obrażony.
Informacje komendanta znajdują się pod skargą „Goszczyńskiego Romana sierż.” na niego.
Tow. Ból Franciszek w różny sposub (sic!) mię szykanuje, co doreszty rozstraja moje nerwy, a ponieważ w nerwach mógłbym zrobić coś nietak jak potrzeba zaco mógłbym jść do więzienia, czego po tak długiej służbie sobie nie życzę, ponieważ mam żonę i dziecko. (Pisownia oryginalna, pięć błędów – GW). Widzi z tego jedno wyjście: zwolnienie ze służby. Przełożony nie zgadza się.
Ta awantura spowodowała, że ubecy przypomnieli sobie o bracie Goszczyńskiego. Postanowili sprawdzić czy rzeczywiście został on uniewinniony od zarzutów o napad z bronią w ręku, a przy okazji wszystkie inne sprawy jeszcze raz. Drugi brat mieszkał w Szwajcarii. W 1939 roku umknął Sowietom przez Rumunię, Węgry do Francji, do wojska Sikorskiego. Gdy Niemcy zdobyli Francję znów uniknął niewoli, bo zwiał, tym razem do Szwajcarii. To jednak nie wszystko. Teraz szwagrowie: jeden za dużo gadał przeciw władzy ludowej i dostał wyrok za wrogą propagandę, drugi trafił za kratki za pędzenie bimbru, najprawdopodobniej najlepszego w okolicy, a trzeci wyleciał z MO po weryfikacji.
Na razie wszystko zostaje po staremu
Pan Roman 30 lipca 1952 roku nie dał za wygraną. Skarżył się też na małe zarobki. Prosił o przeniesienie w okolice Warszawy, bo „depresja żuławska mu nie służy”. Gdyby było to niemożliwe chciał zwolnić się ze służby. Z marzeniami o pracy w stolicy w końcu pożegnał się. Zgodził się natomiast na pracę oficera śledczego Komendy Powiatowej MO w Elblągu. Wydawało się, że nauczka podziałała i z alkoholem „obchodzi” się już ostrożniej.
Zapomniano mu, że 4 listopada 1946 roku ubecy zatrzymali go, bo kupił od czerwonoarmiejca pistolet bębenkowy za 650 złotych. W czasie referendum w 1946 roku pożyczył broń szwagrowi, też milicjantowi. Po zwrocie pistoletu sprzedał go za 1500 złotych. Ukarano go nie sądownie, a karą dyscyplinarną siedmiu dni aresztu. Zapomniano też, że „kumał się z elementem kupieckim”.
Wódka była jednak silniejsza. Goszczyński pił coraz więcej i w nieodpowiednim towarzystwie. W raporcie z grudnia 1953 roku, twierdził, że „to z nerw”. Skarżył się na przełożonych, bo ci ustnie przekazywali polecenia, a potem się ich wypierali. Uznał więc, że najlepiej będzie, gdy wróci do fizycznej pracy, mniej nerwowej.
Komendant Franciszek Ból znów nieugięty: brak podstaw do zwolnienia.
Jak się łatwo domyśleć było coraz gorzej. Po popijawie dwa dni nie było go w pracy. Na swoim koncie miał cztery kary aresztu i naganę. Gdy koledzy straszyli go komendantem, krzyczał, że to komendant powinien się go bać. Wyzwał po pijanemu jednego z kolegów oraz żołnierza w knajpie przy Alei Grunwaldzkiej. Nie przychodził na zebrania partyjne, mimo czterokrotnych osobistych zaproszeń.
Miarka się przebrała, ale partyjni koledzy dali jeszcze jedną szansę: samokrytykę. Wpisali ją w program zebrania w dniu 2 marca 1954 roku. Znów nie przyszedł. Sekretarz partii poszedł po niego do domu i namawiał po drodze do samokrytyki.
Ambitny Roman Goszczyński nie zgodził się. Nie odezwał się na zebraniu ani słowem. Egzekutywa Komendy Powiatowej 10 marca zatwierdziła wniosek o wyrzuceniu z partii i milicji. Datę zwolnienia za „niepoprawne pijaństwo” przełożeni wyznaczyli na 15 maja, ale przesunęli potem na 30 maja.
Goszczyński sprytnie i bezczelnie zwlekał z załatwianiem formalności związanych z kartą zwolnienia.
Miał problem ze znalezieniem pracy przynajmniej przez rok. Czyżby koledzy dotrzymali słowa, gdy obiecywali wilczy bilet? Biuro skarg i wniosków Komendy Głównej MO obiecało w 1957 roku pomóc, przekazując sprawę Komendzie Wojewódzkiej w Gdańsku. Jaki był efekt, nie wiadomo.
Co po trzeźwemu myśli, po pijanemu powie
Zygmunt Deka, młodszy oficer PUBP w Elblągu w pracy nie pił. Za to nie odmawiał wódki w wolne dni od służby. Przełożeni twierdzili, że jest dobrze „ustosunkowany do obecnej rzeczywistości”. Znali go jednak od trzeźwej strony. Gdy wypił wolał sprawiedliwość przedwojenną od ludowej.
Na Święta Bożego Narodzenia pojechał do rodzinnego domu. Ojciec, matka, brat, inni krewni zachwyceni byli mundurem i osiągnięciami gościa. Ten chciał wszystkim udowodnić, że jest mocny nie tylko w gębie. Po suto zakrapianym śniadaniu 2 stycznia 1951 roku pojechał z ojcem po węgiel do Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej. Na miejscu okazało się, że dobry węgiel jest tylko dla PGR. Natomiast prawie miał dla rolników indywidualnych. Tego Zygmunt nie mógł znieść. Wódka dodała mu odwagi. Pod adresem magazyniera poleciały pogróżki i wiązka przekleństw, których nie powstydziłby się pijany sowiecki żołnierz.
Gdyby się na tym zakończyło, może koledzy z ORMO darowaliby, ale Zygmunt naładował na wóz ojca pegeerowski węgiel. W tym momencie przyjaźń się skończyła. Za walkę o sprawiedliwość, czyli zakup tego się co się chce, niezależnie od pochodzenia społecznego oficer śledczy zapłacił: 10 dniami aresztu domowego i połową poborów przez czas odbywania kary.
Nasuwa się pytanie: czy Zygmunt Deka zdawał sobie sprawę, że służy władzy, która nie daje możliwości zakupu dobrego węgla jego ojcu? Czy dowiedział się o represjach, gdy ojciec nie chciał przystąpić do kołchozu? O tym dokumenty milczą.
Statystyka pijaństwa
W 1952 roku w Komisariacie MO w Elblągu odnotowywano 20 przypadków pijaństwa miesięcznie. Dodam, że zatrudnionych było 50 osób. Walkę temu wypowiedział dwudziestodziewięcioletni chorąży Henryk Lenkiewicz, kierownik komisariatu od 28 marca 1952 roku. Skuteczną, według inspektora KG MO (IPN Gd 032 /679k. 168 t 1).
Ubek zabija z miłości
Funkcjonariusze może byli nieco nieokrzesani, szczególnie po alkoholu, ale szczerze kochali i to na zabój.
Janek, trzydziestolatek, jeszcze kawaler, w 1946 roku wstąpił w szeregi PUBP w Elblągu, bo jak sam przyznał „chce być w pierwszych szeregach walki o polske Demokratyczną”. (Pisownia oryginalna – GW). Jak widać ważniejszy ustrój niż narodowość. Co ciekawe Gdańsk pisał z małej litery, a Elbląg z wielkiej. Na usprawiedliwienie powiem, że Jan ukończył 4 klasy powszechniaka.
W domu się nie przelewało, więc szybko poszedł do pracy, najpierw w gospodarstwie rodziców, potem w Lasach Państwowych. Walczył w 1939 roku. 18 września dostał się do niewoli. Był w stalagu, a potem jako robotnik przymusowy u bauera, w gospodarstwie rolnym. W 1945 roku, gdy wyzwolili go Brytyjczycy znał już dobrze język niemiecki, . co nie jest bez znaczenia w dalszym ciągu tej opowieści.
Jan nie wrócił do swojej biednej wsi w Kieleckim. Skusiły go Ziemie Odzyskane. Trafił do Elbląga w 1946 roku, bo tam obiecano mu mieszkanie. Zaczął od służby wartowniczej w UB już 20 lipca. Szef PUBP w Elblągu nie podejrzewając ani trochę, że podejmuje tragiczną w skutkach decyzję wysłał wartownika Jana… po mleko. Podczas odbioru tego drogocennego napoju zakochał się w niebieskookiej Niemce. Miała na imię Ursula. Szybko się dogadali, bo Janek znał niemiecki i miał urok osobisty. Jeździł potem do gospodarstwa trzy razy w tygodniu, już nie po mleko, co nie spodobało się szefowi PUBP. Zabronił zakochanemu wyjazdów. Jednak serce nie sługa. Janek podjął próby załatwienia obywatelstwa polskiego swojej wybrance w starostwie. Nawet napisał list do administratora majątku, by ten po polsku sporządził potrzebny życiorys.
Ursula nie podzielała poglądów Janka. Zdecydowała się na wyjazd do Niemiec i zerwała kontakty z narzeczonym. Ten nie dawał za wygraną. 15 września 1947 roku postanowił: wóz albo przewóz. Z urzędu wziął rower i pojechał do dziewczyny. Ta nie chciała go wpuścić. Po waleniu do drzwi w końcu otworzyła, nie była przecież sama. W pokoju były dwie koleżanki. Janek jeszcze raz spokojnie i szeptem wyznał swoją miłość, przekonywał, by Ursula została w Polsce i wyszła za niego za mąż. Gdy nic nie wskórał, wyjął służbową broń i strzelił w głowę dziewczyny, potem w swoją. Nie zginęli na miejscu, byli ciężko ranni. Przewieziono ich do szpitala. On zmarł po 12 godzinach, a ona walczyła o życie znacznie dłużej, ponad 4 dni.
Jeszcze długo o tym zdarzeniu było głośno w Elblągu i urzędzie bezpieczeństwa. Tym bardziej, że jeden z ubeków był krewnym Janka. Pochodzili z tej samej wsi.
Słabość do kobiet
Jeszcze o kobietach w życiu ubeków, ale już nieco mniej romantycznie i melodramatycznie. Tym razem bohaterem jest znów Jan, nomen omen Babczenko. Nie był ubekiem z PUBP, ale ze specjalnej grupy operacyjnej działającej w Elblągu od lipca 1949 do grudnia 1950 roku. Miał za zadanie zdobyć informacje o działalności szpiegowskiej elblążan. Jednym z nich był Władysław Weneś, powstaniec warszawski, akowiec. Już za samo to był podejrzany, a więc i aresztowany za sprawą grupy operacyjnej w 1949 roku po pożarze hali turbinowej Zakładów Mechanicznych (późniejszego Zamechu). Babczenko miał za zadanie sprawdzić podczas rewizji co wie pani Weneś i czy w mieszkaniu nie ma dowodów na szpiegostwo. Przełożony przekazał, że żona podejrzanego szuka kontaktu z „dobrym” ubekiem. Krystyna Weneś okazała się piękną kobietą, wpadła więc w oko Babczence. Dawał jej do zrozumienia, że jest w stanie pomóc wydostać męża z więzienia. Liczy tylko na… życzliwość. Dostał zgodę przełożonych, by poromansował sobie. Nawet przekazał gryps od męża, by wzbudzić zaufanie. Okazało się jednak, że nie wykazał się efektami w pracy, zgodę przełożeni cofnęli i odwołali Babczenkę z Elbląga. Był z tego niezadowolony, grał na zwłokę. Potem w charakterystykach przełożeni pisali „ słabość do kobiet”. Jako dowód podawali zachowanie Babczenki w Elblągu, gdy był członkiem grupy operacyjnej.
On sam w raporcie przekonywał, że romansował dla dobra śledztwa. Na koniec jednak stwierdził, że od rany w głowę w 1945 roku podczas walk z bandami ma słabą pamięć. Gdy w 1952 roku zajmował się sprawą antykomunistycznej młodzieżowej organizacji KUL – Zakon Krzyżacki już nie podejrzewano go o romans z elblążanką.
Nie tylko Babczenko lubił kobiety, ale także Michał Paul, szef PUBP w Elblągu w latach 1950- 51. W znaczący romans z elblążanką się nie wplątał lub był bardzo dyskretny. Za to na kursie w Moskwie w 1954 roku nie krył się ze swoją słabością do płci pięknej. Trójka partyjna wytknęła mu „ … stosunki osobiste z kobietami. W związku z czym jego sprawa była rozpatrywana na grupie partyjnej”. (Pisownia oryginalna). Nie wiadomo czy kolegom chodziło o jego „słaby poziom moralny” czy też byli zazdrośni. Nie tylko o powodzenie u pań, ale o bardzo dobre wyniki na kursie. Ponadto drażniło ich, że w „kolektywie trzyma się na uboczu. Trudno go rozgryźć ze względu na skrytość”. Dlatego zatrzymano Paula w centrali, czyli MBP, by mu się przyjrzeć. Przyglądanie dobrze wypadło i, w 1959 roku pan major wyjechał na placówkę dyplomatyczną w Tel-Awiwie.
Złoto i poczta dyplomatyczna
Przez dwa lata wszystko było okey. Mjr Michał Paul przyglądał się doświadczonym kolegom, którzy wiedzieli w jaki sposób najwięcej zaoszczędzić i, korzystnie przekazać walory do kraju.
Z pieniędzy, których nie wydał, kupił raz 700 gramów złota, a drugi raz 1150 oraz 150 sztuk złotych monet. Następnie bez zezwolenia przesłał te precjoza pocztą dyplomatyczną do kraju, pod adresem znajomego porucznika z pewnej jednostki wojskowej i swojej rodziny w Warszawie. Obdarowani złoto spieniężyli u jubilera, a pieniądze złożyli na swoje książeczki PKO. Paul nie spodziewał się, że pójdzie coś nie tak.
– Przecież robili to wszyscy, dlaczego na mnie się uwzięli – zastanawiał się. – Skarb państwa na tym nie stracił.
Prokurator był tego samego zdania, ale działania „godziły w przepisy karno-skarbowe”. Uznał więc, że postępowanie umorzy, ale zalecił ukaranie dyscyplinarne. 1 września 1962 roku mjr Paul został odwołany z Placówki Dyplomatycznej i zwolniony dyscyplinarnie ze służby w MSW.
75 procent egzekutywy POP uznało, że koledze Paulowi stała się krzywda. Wystarczyłaby nagana. Jak pokrzywdzony dowiedział się nieoficjalnie, o wyrzucenie go ze służby nalegał ktoś z samej góry. Widocznie był on na kursie w Moskwie i nie mógł znieść jak zdolny Michał Paul zadziera nosa. Pewne jest jedynie, że komuś ważnemu nadepnął na odcisk. No i nie było zmiłuj się.
Pan major przeszedł do cywila. Pracował w Centrali Handlu Zagranicznego Ciech, przedsiębiorstwie Wisła i Komitecie Polskiego Radia i Telewizji, jako specjalista biura ochrony. Żył nie tylko z pensji, ale renty za wysługę lat, czyli 3 tys. złotych miesięcznie od 1962 roku. Tyle zarabiał inżynier. Odszedł na emeryturę wojskową w 1983 roku. Jak na wyrzuconego dyscyplinarnie wiodło mu się całkiem nieźle.
„Grom” i inni donoszą
Milicjanci czy ubecy nie tylko donosili na wrogów ludu, ale także na własnych kolegów i przełożonych.
Na chorążego Henryka Lenkiewicza, tego wroga pijaństwa donosiło czterech agentów: „Grom”, „Mały”, „OJ” i „PJ”. Byli oni pracownikami komisariatu MO w Elblągu. Wiedzieli wszystko co, kto, kiedy i do kogo mówił. Kto z kim pił oraz co, kto i kiedy przywłaszczył z depozytu.
„Grom”:
Przy wydawaniu rozkazów Lenkiewicz struga filozofa. Rozkazy trudno zrozumieć, a co dopiero wykonać.
(nieczytelne nazwisko) kilkakrotnie zadawał pytanie kiedy Lenkiewicz zwróci zegarek. Pytanie było szydercze i podejrzliwe.
„OJ” nadaje na podobnych falach.
Chorąży Lenkiewicz choruje na manię wyższości i nie ma on zaufania wśród milicjantów w komisariacie MO, ponieważ do milicjantów odnosi się arogancko i nie przykłada żadnej wagi do wytłumaczenia milicjantom niejasności spraw, a zbywa ich złośliwymi uwagami.
Znów o zegarku.
Odya zwrócił mu (Lenkiewiczowi – GW) uwagę, że przetrzymuje od przeszło roku znaleziony zegarek i nie złożył go do depozytu.
Kontakt poufny „PJ”
W końcu 1952 roku st. sierżant Kresiewicz Lucjan złapał dwóch chłopców, którzy kłócili się między sobą o zegarek. (Najprawdopodobniej doszło do bójki). Po wyjaśnieniu sprawy okazało się, że chłopcy ci zegarek ten znaleźli w grózach (pisownia oryginalna – GW). W związku z tym akta są złożone w archiwach. Zegarek ten zabrał do siebie kierownik komisariatu na przechowanie i do tej pory nie wykazał depozytu w książkach, jak w również w myśl obowiązujących przepisów nie oddał go do banku (zegarek wartości od 4 do 5 tys. złotych). Robotnik zarabiał około 500 zł.
Oficer specjalny Komendy Powiatowej MO w Elblągu na podstawie donosów i przeprowadzonej kontroli pisał 24 sierpnia 1952 roku:
Melduję ob. naczelnikowi, że ubiegłego roku w miesiącu czerwcu małoletni K. Eugeniusz zam. w Elblągu znalazł w gruzach przy ulicy Nowowiejskiej zegarek kieszonkowy, kryty marki Sylwana, złoty z próbą 585 oraz łańcuszkiem złotym ciężkim próba 585, przekazany do Komisariatu MO w Elblągu. Kierownik Lenkiewicz Henryk zegarek ten przechowywał w szafie żelaznej, a następnie u siebie w biurku przez okres przeszło jednego roku.
Oficer zarzuca Lenkiewiczowi:
nie poczynił żadnych kroków zmierzających do ogłoszenia w gazecie o znalezieniu takiego zegarka ani też nie złożył w depozycie Narodowego Banku Polskiego.
Mało tego oficer wie, co pan Henryk obiecał żonie, gdy ta urodzi syna …
to sprezentuje jej złoty zegarek. Zachodzi więc przypuszczenie, że Lenkiewicz nie przedsięwziął żadnych kroków, aby w późniejszym czasie zegarek sobie przywłaszczyć.
Dla porządku, syn urodził się 9 czerwca 1953 roku, a donos był z 1952 roku.
To nie koniec rewelacji oficera specjalnego.
Lenkiewicz jest również w posiadaniu od szeregu miesięcy zegarka, szwajcarskiego, 14 – kamieniowego, który rzekomo znalazła jego małoletnia córka w krzakach przy ulicy na terenie Elbląga. W tej sprawie również Lenkiewicz nie zrobił nic, aby ogłosić o znalezieniu zegarka, jak również nie złożył go w depozycie we właściwej instytucji.
Sprawą zajął się wydział VI Komendy Wojewódzkiej MO w Gdańsku. Nie potwierdził zarzutów oficera specjalnego z Elbląga. Naczelnik nakazał przekazać sprawę do archiwum, a zegarki zdać na rzecz Skarbu Państwa. Pismo nosi datę 15 września 1953 roku.
Nie wziął pod uwagę tych ustaleń oficer specjalny i nadal w charakterystyce z 28 września 1953 roku trwa przy oskarżaniu Lenkiewicza. Przełożeni tym się nie przejęli i „fan” zegarków od 1 października 1953 roku awansował na zastępcę komendanta MO w Gdańsku. Śmierć zakończyła jego karierę w milicji 5 maja 1957 roku. Miał 34 lata. O tym jaka była przyczyna zgonu nie ma w zachowanych dokumentach.
Jeszcze jedno. Lenkiewicz łatwo nie miał. Jeszcze był jeszcze podejrzewany o przynależność do AK, handel dewizami i kontakty z rodziną w USA.
Na razie grzechów jest sześć: brak wykształcenia, pijaństwo, zabójstwo, słabość do kobiet, nielegalny handel złotem, donosicielstwo.
Siódmy grzech, to ten z którym kojarzą nam się ubecy: sadyzm przy przesłuchiwaniu aresztowanych. Sprawa ta jest, mam nadzieję, doskonale znana.
Więcej informacji na powyższy temat znajdziesz w moich książkach: „Pożar i szpiedzy” oraz „Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy”.
Grażyna Wosińska – dziennikarka, autorka: Pożaru i szpiegów. Warszawa 2013, Zbrodni czy wyrok na zdrajcy. Gdynia 2015 oraz Po dwóch stronach barykady. Miłość za żelazną kurtyną. Gdynia 2018.
Źródło: materiały archiwalne, głównie teczki osobowe funkcjonariuszy UB z Instytutu Pamięci Narodowej z Gdańska i Warszawy.