Duchy zostają

Duchy zostają |Recenzja

Hilary Mantel, Duchy zostają

Niektóre historie wnikają pod skórę, inne osiadają gdzieś głębiej – w samym środku bólu, straty i niezrozumienia. Wspomnienia Hilary Mantel są jak labirynt pełen duchów przeszłości – tych, które kochała, i tych, które chciała zapomnieć. Duchy zostają, nawet gdy dom zmienia właściciela, nawet gdy ciało poddaje się chorobie, a świat wymaga, by być kimś, kim nigdy nie miało się być.

Jak wygląda dzieciństwo kobiety wywodzącej się z biedoty, która odniosła światowy sukces? Jak się okazuje, nie zawsze jest kolorowo. Hilary Mantel, mnie w zasadzie nie znana, choć obiła mi się o uszy. Zdaje się być przepełniona nie tyle nostalgią, co pewną bezcelowością życia. Jej wspomnienia tchną czytelnika zwątpieniem, cierpieniem i beznadzieją.

Jak to zjeść?

Podróż z Hilary Mantel rozpoczyna się w momencie, gdy sprzedaje swój dom. Jest to zarazem punkt odniesienia do wszystkiego, co dotychczas w jej życiu się wydarzyło, jak i odskocznia do wewnętrznych rozterek. Pewne kwestie mnie zaskoczyły, a być może, po prostu ich nie zrozumiałem. Momentami wydawało mi się, że nie rozumiem się z Autorką ani na jotę. Widać, różnica kulturowa jest tak ogromna, że jest dla mnie nie do przeskoczenia.

Mantel, jako dziecko, borykała się z biedą, konfliktami wyznaniowymi, o czym wspomina tak jakby mimochodem. Wszędzie „widziała” zaczątek zbliżających się katastrof. Z książki wyłania się obraz kobiety totalnie rozdartej…

Z jednej strony pragnie być chłopakiem – raz rycerzem, innym razem księdzem. Z drugiej boryka się z niezrozumieniem. Najpierw – ze strony rodziny zmuszonej na granicy przetrwania, wiązać koniec z końcem. Następnie w przyklasztornej szkole, w której panuje rygor, strach i bezduszność. Kolejne wymagania „nauczycielek” zakrawają nie tylko na absurd, ale i na psychiczne maltretowanie. To trochę tak, jakby te kobiety starały się stłamsić rodzącą, czy też raczej budzącą się kobiecość pisarki.

Nic dziwnego, że takie traktowanie wywoływało opór, i chęć zachowania własnej autonomii. „Od pierwszego dnia i pierwszej lekcji byłam świadoma, że muszę stawić im opór. Na widok pozostałych dzieci, jodłujących: „Dzień-do-bry pa’ni”, pomyślałam, że otaczają mnie wariaci, a nauczycielki, złośliwe i głupie, to ich nadzorczynie. Wiedziałam, że tu trzeba być twardą. Nie wolno odpowiadać na pytania, na które ewidentnie nie ma odpowiedzi, albo na te zadawane przez nadzorczynie wyłącznie dla rozrywki i zabicia czasu. Nie wolno uznać, że coś jest poza twoim zrozumieniem tylko dlatego, że ci to wmawiają; trzeba dalej próbować zrozumieć. ta sytuacja wymagała ciągłej walki z samą sobą. trzeba było ogromnego wydatku energii, żeby zachować własne myśli. Ale gdyby się tego wysiłku nie podjęło, to koniec”. (s. 22-23).

Czym jest endometrioza?

Dla mnie szokiem były opisy odkrycia u niej endometriozy. Co to? „Endometrioza, czyli wędrująca śluzówka lub gruczolistość zewnętrzna, to rozrost błony śluzowej macicy poza jamą macicy. Najczęściej występuje w jamie otrzewnej, jajnikach i jajowodach. Ognisko endometriozy zawiera komórki gruczołowe i zrąb endometrium. Choroba najczęściej dotyczy kobiet w wieku rozrodczym”[i]. Objawami tej choroby, poza bezpłodnością, są ogromny ból, promieniujący, najczęściej w okolicach jamy brzusznej, ud i organów rozrodczych.

Tak więc, z tą chorobą nie ma zabawy. Co ciekawe, często zdarza się, że kobiety, które mają mniej rozwiniętą tę chorobę, bardziej cierpią fizycznie. Autorka w bardzo przejmujący sposób opisuje swoje przeżycia z bólem, a gdy już udało się ustalić, co jej dolega, z terapią. Kolejne wizyty u psychiatrów i ginekologów wywołują w niej narastanie traumy, cierpienia i wyrzutów sumienia. Bo musi zmagać się nie tylko z rozrostem sylwetki, ale i skutkami ubocznymi terapii. W międzyczasie traci kolejne ciąże, bowiem nie jest jej dane ich donosić. Kto potrafiłby się z czymś takim pogodzić?

Nic więc dziwnego, że zaczynają ją prześladować duchy, wszystkich tych, których przyszło jej stracić. Pierwszym z duchów jest jej ojczym, z którym zaczęła dogadywać się dopiero przed jego śmiercią. Następnie spotyka duchy swych nienarodzonych dzieci… Wprawdzie nie były planowane, ale gdzieś tam, w epicentrum jej duszy, odczuwa bezgraniczny żal, pustkę i stratę, której nic nie jest w stanie zastąpić, ukoić…

Duchy zostają – trudna lektura?

Czytając tę książkę czuję się zmęczony, duchowo i intelektualnie. Wyznania Mantel, choć doceniam ich szczerość, początkowo były dla mnie nieco niezrozumiałe. Narracja, zwłaszcza ta dotycząca dzieciństwa, zdawała mi się chaotyczna, czasem bezsensowna. Trochę tak, jakby tkała pajęczynę wspomnień, w której przeplatają się nie tylko prawdziwe przeżycia, ale również imaginacje, dobre chęci, czy potrzeba sprostowania nieprzyjemnych zdarzeń.

Dopiero później zacząłem dostrzegać we wspomnieniach Autorki chęć rozliczenia się z samą sobą, ze swoimi przeżyciami, nadania im sensu. To, co wydawało mi się zwyczajnie głupie, zaczęło nabierać barw, odcieni w kolorach cierpienia, bezustannej pustki, niezrozumienia, które rozrywa duszę na miliony części, których – nawet w sprzyjających warunkach – nie da się skleić. Całość jest więc walką z całym światem, z własnymi ograniczeniami, z mankamentami własnej psychiki, walką z troskami, obawami…

Były takie fragmenty, gdy osobowość Autorki ulegała rozbiciu, degradacji do tego stopnia, że musiała wszystko zaczynać od nowa. Jednak jak to zrobić, gdy w sercu i duszy ciąży bagaż dawnych istnień?

Jestem pod ogromnym wrażeniem ogromnej wrażliwości Autorki, i tego, że mimo wszystkich tych cierpień, się nie poddała. „Potrafiłam tworzyć lub interpretować fikcyjne postacie, ale nie samą siebie. Wkroczywszy w wiek średni, zaczęłam rozumieć, dlaczego tak się dzieje. Książkę o mnie rzeczywiście pisali inni ludzie: moi rodzice, dziecko, którym kiedyś byłam, i moje własne nienarodzone dzieci, widmowymi palcami sięgające po pióro. Zaczęłam pisać z nadzieją na przejęcie praw autorskich do swojego życia” (s. 58)

Jest jednak pewna rzecz, która nie daje mi spokoju. Jako historykowi, i jako człowiekowi. W pewnym momencie wspomnień Autorka posunęła się do stwierdzenia, że „Dla mnie dzieciństwo było trochę jak gułag”. Jest to z pewnością stwierdzenie nie na miejscu, i wynika z niezrozumienia faktu, czym były gułagi, i co się w nich działo. Nawet jeśli, w odczuciu Autorki, jej życie rodzinne nie było usiane różami, i cierpiała, to porównanie jej wewnętrznych, intelektualnych, a czasem fizycznych cierpień z pewnością nie jest równoznaczne cierpieniom zadawanym w gułagach.

Z całym szacunkiem, przy całym tym bagażu ciężkich doświadczeń, przy całej tej beznadziei, nie powinna używać takiego porównania. Nawet jeśli w głębi duszy rozumiem ten zabieg.

Dla kogo jest napisana ta książka? Myślę, że do wszystkich, zwłaszcza osób borykających się z problemami zdrowotnymi, zwłaszcza kobietami dotkniętymi endometriozą, chorobą, którą nadal środowisko medyczne stara się zamieść pod dywan. Nie ma schorzenia, nie ma terapii, nie ma problemów. Ot co – myślenie życzeniowe. A pacjentki niech nadal cierpią…

To również książka dla bliskich cierpiących na endometriozę kobiet. Po tej lekturze, z pewnością będzie wam łatwiej zrozumieć świat, w którym żyje dotknięta tą straszną chorobą kobieta, dziewczyna, córka, żona, matka.

To również przewodnik dla osób, które walczą z rolami, które narzuca im społeczeństwo, aby zachować własność do siebie samego. Ale uprzedzam – książka nie jest łatwa. Bezustannie wymaga uwagi, skupienia. To, co Autorka pozostawiła w sferze niedopowiedzenia, trzeba odnaleźć samemu, sięgając po lekturę naukową, lub opisy tych kobiet, które „muszą” borykać się z cierpieniami zadawanymi przez endometriozę i innych ludzi, nie potrafiących zrozumieć na czym polega ta syzyfowa walka.


Wydawnictwo Czarne
Ocena recenzenta: 4/6
Ryszard Hałas


[i] portal.abczdrowie.pl

Comments are closed.