Historia jest super – gdyby tylko nie te daty… Słyszeliśmy to na pewno wielokrotnie w szkole. Daty. Znamy i darzymy je słodko-gorzką miłością, jak rodzynki w wielkanocnym serniku. Tylko czasami więcej w tym serniku rodzynek niż sera…
Co prawda od czasów Einsteina nawet fizycy wiedzą, że bieg życia wszechświata nie toczy się w takt żadnego uniwersalnego metronomu, kosmicznego zegara ani boskiej klepsydry. Daty i czas w ogóle są abstrakcją, ale – powiedzmy już tę oczywistość – bez dat nie byłoby historii. I nie dlatego, że nauczyciel nie mógłby pytać ,,który to wiek i która połowa?”
Historiografia opiera się na narracji, a narracja musi istnieć w czasie. Pod tym względem niedaleko jej do literatury. Obojętnie czy na wzór Joice’a zamkniemy naszą historię w jednym dniu, czy stworzymy tysiącletnią epopeję à la Tolkien, naszą narrację definiuje tylko czas. Wyjmijmy z tej układanki chronologiczny szkielet, a dostaniemy stek nieuporządkowanych, jednostkowych faktów.
Zatem bez dat ani rusz. Niestety, ze szkoły można wynieść do nich zniesmaczenie, tym bardziej, że – choć od dawna próbuję – wciąż nie mogę pojąć doboru dat wbijanych belferskim młtokiem do uczniowskich głów.
Jak na zeszłorocznej maturze, na której spośród wszystkich zadań tylko jedno sprawdzało znajomość chronologii. Szkoda, że skupiało się wyłącznie na wojnach Rzeczypospolitej w XVII wieku, skądinąd trudnym do opanowania okresie z racji ogromu wydarzeń upakowanych gęsto we wzajemnie zachodzących na siebie sieciach na przestrzeni raptem kilkudziesięciu lat. Prawda, temat istotny – jako komentarz do Trylogii Sienkiewicza. Tylko czy daty roczne potopu albo traktatu buczackiego są rzeczywiście niezbędne?
Redukcja podstawy programowej albo skomponowanie listy ,,10 dat, które każdy powinien znać” mogłyby być całkiem ciekawe. Nie o to się jednak rozchodzi.
Grunt to obchodzić się z datami rozsądnie. Możemy nimi dowolnie żonglować, nawet kłócić się o nie, byle służyło to głębszemu poznaniu. Wtedy nawet stopień dokładności tej datacji nie przeszkadza. Rozbieżność w obchodach Dnia Zwycięstwa w Rosji i na Zachodzie nabiera więcej sensu, gdy pomyślimy o dacie – nie rocznej, nie dziennej, ale o samej godzinie. Gdy bowiem o 22:43 czasu berlińskiego feldmarszałek Keitel podpisywał akt kapitulacji, w Moskwie było już po północy.
Z datą jak z gwoździem. Nikt nie bawi się gwoździami z nudów, nie kolekcjonuje ich, nie wkuwa rozmiarówki gwintów. Gwoździe się wbija, by zaraz o nich zapomnieć. Dopóki nie postanowimy ich wyjąć. Data to ,,tylko”, a zarazem ,,aż”, gwóźdź w wielkim gmachu naszej historii – i nic więcej.
Filip Grzębski