Bitwa pod Carrhae to przykład, jak pycha potrafi zniszczyć największe armie. Marek Licyniusz Krassus, jeden z najbogatszych ludzi Rzymu, ruszył na Partię po sławę, a znalazł śmierć na pustyni. Jego legiony, uwięzione w słońcu i deszczu strzał, nie miały szans z ruchliwą kawalerią Sureny. To starcie pokazało, że rzymska potęga miała swoje granice – i że wschodni step potrafił połknąć nawet imperium.
Wyprawa Krassusa na Partię miała być szybkim marszem po chwałę, a skończyła się jedną z najbardziej upokarzających porażek w historii Rzymu. Bitwa pod Carrhae z 53 roku p.n.e. pokazała, jak bezradne potrafiły być legiony wobec mobilnej i doskonale zorganizowanej kawalerii Wschodu.
Na pustynnych równinach Mezopotamii ciężkozbrojni Rzymianie zostali otoczeni przez konnych łuczników i katafraktów pod dowództwem Sureny. Ulewa strzał, brak wody, błędne decyzje taktyczne i śmierć syna wodza – Publiusza – doprowadziły do całkowitego załamania armii Krassusa. Jego klęska zakończyła pierwszy triumwirat i na długo zahamowała rzymską ekspansję na Wschód.
Poniższy fragment z książki Orzeł i lew przenosi czytelnika w sam środek tej katastrofy – na pole walki, gdzie dźwięk bębnów, ryk koni i świst strzał przesądziły o losach jednej z najpotężniejszych armii starożytności. Książka Orzeł i lew, wydana przez Wydawnictw Rebis, ukazuje zderzenie dwóch imperiów – rzymskiego i partyjskiego – oraz ich rywalizację o panowanie nad Wschodem.
Książka czeka na Ciebie tutaj:
Marsz Krassusa przez Mezopotamię
Krassus w tydzień minął Karry i dotarł nad rzekę Balissus (Balich), gdzieś między tym miastem a Ichneae, następnym ważnym punktem na szlaku. Obszar ten nie był pustynny – jakkolwiek by w tej kwestii dramatyzowały teksty źródłowe – lecz trawiasty, choć suchy. Na początku czerwca, kiedy ruszyła kampania, temperatura powietrza za dnia osiąga tam trzydzieści kilka stopni Celsjusza, a czasem więcej.
Marsz utrudniała topografia – teren prawdopodobnie nie był odpowiedni dla tylu ludzi, nie mówiąc o taborze – armii brakowało zaś doświadczenia w polu. Jak się wydaje, większość garnizonów pozostała w miastach, zatem Krassus mógł mieć pod komendą około dwudziestu tysięcy legionistów, do czterech tysięcy lekkiej piechoty i trzy tysiące jazdy (ewentualnie cztery, jeżeli ściągnął konnych z obsady miast).
To oczywiście liczby przybliżone, armia mogła być większa lub mniejsza; do tego trzeba doliczyć niewolników i ciurów obozowych. W źródłach znajdujemy tylko dane o poniesionych stratach – niekoniecznie wiarygodne i w najlepszym razie zaokrąglone. Jest spore prawdopodobieństwo, że korpus Krassusa był liczniejszy od sił Sureny, może nawet znacznie. Jedno, co pewne, to że Partowie mieli dużą przewagę w konnicy.
Rzymski szyk i pierwsze błędy dowódcze
Do sztabu nadchodziły doniesienia, że Artawazdes II walczy z Oro desem II, Krassus uznał jednak, że to zbyt daleko, by mógł dołączyć do króla, nie widział zaś innych powodów do przesunięcia się bliżej Armenii i maszerował dalej. Jego zwiadowcy natknęli się na nieprzyjacielskie podjazdy i wielu z nich zginęło, niedobitki wróciły jednak z meldunkiem o nadciągającej wielkiej armii partyjskiej. Rzymianie rozwinęli szyk bojowy z jazdą na obu skrzydłach i czekali.
Po jakimś czasie Krassus przegrupował siły w formację pustego kwadratu, po dwanaście kohort na każdym boku. Była to odmiana agmen quadratum, szyku często stosowanego w sytuacji, gdy nie wiadomo, z której strony spodziewać się ataku. Mógł pozostawić część sił w odwodzie – jeśli pozwalała na to rzeczywista liczebność armii – wypraktykowaną metodą było też lokowanie taboru wewnątrz kwadratu. Taki układ, choć niełatwy w manewrowaniu, dużo lepiej sprawdzał się w marszu niż rozwinięty front.
Surena czeka na Rzymian
Ponieważ nieprzyjaciel nadal się nie pokazywał, Krassus ruszył da lej i stanął nad Balichem. Przyjęte było, że rzymscy wodzowie przed podjęciem ważnych decyzji konsultują się ze swym consilium, radą wyższych oficerów. Część jego sztabowców sugerowała, by założyć tam obóz, korzystając z dostępu do wody.
Obozy polowe stanowiły tradycyjny element rzymskiej sztuki wojennej; dawały pewną osłonę przed bezpośrednim atakiem nieprzyjaciela i możliwość odpoczynku, zapewniały też bazę operacyjną w danym rejonie oraz miejsce schronienia taboru pod strażą oddziałku wartowniczego i sług. Rozbicie obozu byłoby w pełni zgodne z ustaloną praktyką, decyzja nie była jednak łatwa.
Śmiali wodzowie wybierali czasem działanie zaczepne i przejmowali inicjatywę, ewentualnie fortyfikując pozycję w obliczu wroga, jeżeli nie chcieli nacierać wprost. Sądząc po późniejszych wydarzeniach, dzień był jeszcze młody i to mogło skłonić Krassusa do uznania, że za wcześnie na postój. Za dalszym pochodem szczególnie gorąco agitował Publiusz. Po krótkiej dyskusji wódz nakazał krótki popas na posiłek, po czym wznowiono marsz.
Partowie ujawniają swoje pozycje
Surena czekał na nich. Każda duża armia w drodze, zwłaszcza z dużym kontyngentem jazdy, wzbija tumany pyłu. Rzymianie nic takie go przed sobą nie widzieli, z czego niezbicie wynika, że Partowie już wcześniej zajęli pozycję i byli gotowi do boju z przeciwnikiem nadciągającym wiadomym szlakiem.
Krassus, żądny bitwy, narzucił ostre tempo, choć spowalniał go tabor, a i utrzymywanie kwadratowego szyku nie ułatwiało posuwania się. W końcu dostrzeżono nieprzyjaciela, który – co za ulga! – nie wydawał się tak silny, jak straszyły dotychczasowe raporty. Surena rozlokował armię rozważnie, tylko z wąskim frontem na widoku, większość ludzi chowała się zaś za tą pierwszą li nią i w licznych zagłębieniach terenu. Katafrakci okryli zbroje tkaniną bądź skórami, aby odblaskami słońca nie zdradzić obecności, a przy okazji chronić się przed żarem.
Nagle zagrzmiały bębny, zalewając Rzymian potopem dźwięków. Plutarch odnotował, że Partowie doceniali potężny efekt hałasu na emocje. Do audio wkrótce dorzucili wizję: żołnierze ściągnęli wierzch nie okrycia, odsłaniając polerowane hełmy i napierśniki, po czym katafrakci połyskliwą linią poprowadzili natarcie.
Bitwa pod Carrhae – początek starcia
Surena zaplanował frontalną szarżę, licząc, że ich nagłe i tak dramatyczne pojawienie się złamie ducha w Rzymianach. Tymczasem jego oczom ukazał się agmen quadratum w jak najlepszym porządku, cokolwiek tam naprawdę za grało w duszach legionistów na ten zatrważający widok.
To pokolenie Partów nie miało doświadczenia w boju ze zdyscyplinowaną formacją piechoty, choć z drugiej strony Rzymianie też nie wiedzieli, jak to jest zetrzeć się z wielką i dobrze dowodzoną armią Azjatów. Katafrakci wstrzymali szarżę, do przodu wysunęli się zaś konni łucznicy i wkrótce otoczyli kwadrat ze wszystkich stron.
Krassus odpowiedział wysłaniem na przedpole pieszych harcowników. Decyzja niezbyt fortunna; biedacy w konfrontacji z przeważającymi siłami i zbrojni tylko w oszczepy, wymagające podejścia do celu na kilkadziesiąt kroków, zostali zasypa ni z daleka strzałami. Kilku poległo od pierwszej salwy, reszta musiała umykać pod osłonę własnych szeregów. Partowie zacieśniali pętlę.
Deszcz strzał nad Mezopotamią
Według Plutarcha łucznicy nie fatygowali się mierzyć do indywidualnych celów i po prostu bombardowali cały zajęty przez Rzymian kwadrat, wiedząc, że muszą w coś trafić. To nawet nie był grad, lecz burza strzał, jaką w XIV i XV wieku rozpętywali angielscy i walijscy strzelcy, choć mniej skoordynowana – średniowieczni Robin Hoodowie działali bowiem w zwartej pieszej formacji.
Partyjscy konni łucznicy maksymalnie wykorzystywali swój największy atut – szybkość. Pędząc ku nieprzyjacielowi, wypuszczali pierwsze pociski, po czym skręcali w prawo (mężczyzna praworęczny, dzierżący łuk w lewej, ma naturalną tendencję do celowania lekko w lewo). Jadąc wzdłuż linii przeciwnika, strzelali ponownie, wykonywali zwrot, by się od niej oddalić, i być może na odjezdnym oddawali trzeci, „partyjski” strzał.
Z galopującego wierzchowca nie jest łatwo strzelać precyzyjnie. Zachowane średniowieczne saraceńskie podręczniki zalecały oddawanie strzału w chwili, gdy koń ma wszystkie cztery nogi w powietrzu. Wyborowy łucznik mógł podobno wypuścić trzy celne strzały w półtorej sekundy. Taka technika wymagała dużo przestrzeni i nie nadawała się do zastosowania w eleganckim, równym szyku. Prawdopodobnie jeźdźcy szli do ataku kolumną, jeden za drugim, i strzelali sekwencyjnie. Efekt był taki, że zamiast stałej ulewy pocisków były to raczej przelotne szkwały, spadające intensywnym ostrzałem kolejno na różne punkty rzymskiej linii.
Krassus pod ostrzałem
Rzymianie byli wyposażeni w hełmy, kolczugi i wydłużone owalne tarcze z trzech warstw drewna, obciągnięte cielęcą skórą. Każdy z tych elementów rynsztunku mógł zatrzymać strzałę, chyba że nadlatywała z małej odległości. Twarze, prawe ramiona i nogi nie były chronione; nagolenice były wówczas stosowane tylko przez oficerów. Jedynym sposobem ich osłonięcia było przykucnięcie za tarczą. Piesi łucznicy mogli mieć większy zasięg strzału niż konni, przynajmniej pod względem celności, było ich jednak zbyt mało, aby utrzymać Partów na dystans na całym obwodzie kwadratu.
Każdy legionista miał jedno pilum, ciężki oszczep o maksymalnym zasięgu rzutu do trzydziestu metrów i skutecznym o połowę krótszym. Większość harcowników nosiła po wiązce lżejszych oszczepów z większą donośnością, co jednak nie na wiele się przydawało, gdyż rozpędzeni jeźdźcy nie są łatwym celem i dość szybko musieli się zorientować, jak trzymać się na bezpieczną odległość.
Lokalnych kontrataków piechoty wybiegającej przed linię, by móc razić wroga ciężkimi pila (bo raczej nie do starcia bezpośredniego), równie łatwo było im unikać; legioniści tylko wystawiali się w ten sposób na cel, trudno bowiem jednocześnie biec i kryć się za tarczami.
Znużenie legionów i przewaga Sureny
Partowie z wolna zyskiwali przewagę nad zmęczonym przeciwnikiem. Chodziło im nie tyle o wybicie jak najwięcej żołnierzy, ile o zła manie w nich ducha i odebranie pewności siebie. Trafień w nieosłonięte nogi i twarze musiało być sporo. Strzałę widać w locie, nie jest też aż tak szybka, by człowiek z refleksem nie zdążył się uchylić; trudniej to jednak robić, kiedy nadlatuje ich mrowie. Zawsze się znajdzie luka w murze z tarcz, albo pocisk spadnie pod takim kątem, że ominie którąś dołem.
Na tym etapie ofiar nie było wiele, ale każde trafienie eliminowało jednego żołnierza z linii, nawet jeśli tylko na czas opatrywania mniej groźnej rany. Walka była jednak na razie jednostronna: Rzymianie mogli tylko biernie czekać w szeregach, skuleni za tarczami, patrzeć, jak od czasu do czasu kolega zwija się z bólu z brzechwą sterczącą z ciała, i czuć, jak strzały bębnią w ich własne scutum. Po jednej z bitew w toczonej kilka lat później wojnie domowej w tarczy pewne go centuriona doliczono się stu dwudziestu trafień. Próby dopadnięcia przeciwnika się nie powiodły, za to sporo kosztowały, a łucznicy dalej robili swoje. Można powiedzieć, że było to przeżycie na miarę nowożytnego ostrzału artyleryjskiego.
Publiusz rusza do ataku
Ludzie Krassusa liczyli na to, że przy takiej nawale Partom szybko wyczerpie się amunicja, po czym będą musieli albo się wycofać, albo przejść do walki z bliska, w czym Rzymianie zawsze byli dobrzy. Nadzieja okazała się płonna, gdyż Surena ulokował juczne wielbłądy z za pasem strzał niedaleko od frontu i jeźdźcy mogli na bieżąco uzupełniać kołczany.
Według niektórych badaczy ta zapobiegliwość świadczy o geniuszu wodza, nie ma jednak powodu uznawać, że było to cokolwiek więcej niż zwykła dobra praktyka w każdej sprawnie dowodzonej ar mii partyjskiej. W ten sposób, kiedy część łuczników pobierała pociski, reszta zawsze mogła kontynuować ostrzał.
Zrozumiawszy, że sam upływ czasu nie przyniesie ulgi, Krassus wy słał gońca z rozkazem dla syna, by całą siłą ruszył do natarcia, w nadziei że to przełamie szyki nieprzyjaciela i odbierze mu przewagę. Wziąwszy osiem kohort, pięciuset łuczników i tysiąc trzystu konnych, w tym swoich Galów, Publiusz zrobił, co mu kazano. Junior wcześniej dobrze się spisywał w Galii, nie bał się okazać inicjatywy i w poważnej bitwie sam podejmował – na szczęście właściwe – decyzje, powierzono mu więc samodzielne dowództwo. Teraz przypuścił błyskawiczny atak i rzeczywiście Partowie cofnęli się pod naporem.
Pułapka Partów i śmierć Publiusza
Podczas jednego ze starć w Galii przednia straż jego konnicy wpadła w zasadzkę, lecz wybawił ją z tarapatów niezwłoczną odsieczą i odniósł zwycięstwo. Widząc uciekających Partów, ochoczo rzucił się za nimi. Główna formacja mogła odetchnąć, gdyż zdecydowana większość nękających ją konnych łuczników także podała tyły.
Publiusz gnał za wrogiem. Jego piechota starała się za nim nadążyć. W pościgu wysforował się na kilka mil od głównych sił, tak że w po fałdowanym terenie zniknął im z oczu. Był to przełomowy moment bitwy i doprowadził do największego chyba błędu Krassusa. Wódz dużo mądrzej postąpiłby, zatrzymując się rankiem nad rzeką, dopóki się lepiej nie zorientuje w siłach i zamiarach nieprzyjaciela.
Skoro już wdał się w walkę, musiał koordynować działania różnych kontyngentów armii i zapewnić ich wzajemne wspieranie się. Straciwszy z oczu oddział syna, powinien był albo go zawrócić, albo lepiej zmienić szyk i podążyć za nim, nawet powoli. On jednak wykorzystał przerwę w nie przyjacielskim natarciu, by się cofnąć na wyższą pozycję i tam prze grupować. No i czekał.
Dla partyjskiego wodza zajmowany teren się nie liczył. Przynajmniej pod tym względem widać tu ślady dawnego zwyczaju koczowników: stepu zawsze jest dosyć, cóż więc za sens ginąć za jakiś jego określony skrawek? Dla Greków i Rzymian utrzymanie kontroli nad polem bitwy było ważne, także dlatego, żeby godnie pochować poległych i opatrzyć rannych; stąd się wzięła tradycja wznoszenia pomników bitewnych.
Kiedy Publiusz zaatakował, dla Partów rejterada była naturalną i jak najbardziej roztropną reakcją. Gdy tylko sytuacja zmieniła się na ich korzyść, równie naturalnie wzięli się w garść. Ktoś z nich, może sam Surena, może któryś z jego oficerów, dopilnował, aby tak się stało, al bowiem Krassus junior i jego oddział nagle znaleźli się oko w oko nie tylko z przegrupowującymi się uciekinierami, lecz także ze świeżą formacją katafraktów, która posłużyła jako kotwica dla sił partyjskich – groziła szarżą, lecz do niej nie ruszała, podczas gdy konni łucznicy błyskawicznie otoczyli Rzymian.
Galopujące konie wzbijają wielkie obłoki pyłu; z tej piaskowej mgły strzelcy wypadali, oddawali salwę i znów w niej znikali. Powtórzyła się ta sama taktyka, lecz tym razem oddział rzymski był odcięty od swoich i wielokrotnie słabszy liczebnie.
Publiusz zaczął wysyłać gońców do ojca, lecz paru pierwszych prze chwycono i zabito. Tymczasem liczba ofiar rosła, choć znów więcej było rannych niż poległych. Dowódca wyprowadził kontratak, rozpędzając łuczników, katafrakci jednak dotrzymali mu pola. Galowie mieli tarcze, hełmy i kolczugi znacznie gorzej chroniące niż rynsztunek przeciwnika.
Padali od pchnięć kontosami i od mieczy, dzielnie jednak próbowali przebijać zbroje Partów. Kilku desperatów ściągnę ło przeciwników z siodeł, inni zeskakiwali na ziemię i nurkowali, by kaleczyć partyjskie wierzchowce – wyczyn nie lada, lecz nie mogło to przeważyć szali w walce z nieprzyjacielem równie mężnym i sprawnym, a przy tym lepiej uzbrojonym. Atak się załamał; kto z jeźdźców przeżył starcie, spieszony dołączał do legionistów i razem sformowali krąg na szczycie niskiego pagórka, chroniąc wewnątrz ocalałe konie.
Na tej pozycji jednak całe centrum, a więc i one, i ranni wraz z tylnymi szeregami, wystawione było na nieubłaganie sypiące się z nieba partyjskie strzały. Publiusz został trafiony w dłoń, nie chciał jednak porzucić swych ludzi i próbować ucieczki. W końcu polecił słudze, by przebił go mieczem, z powodu rany nie mógł bowiem tego zrobić sam. Wraz z nim życie odebrało sobie dwóch bliskich przyjaciół; je den własnoręcznie, drugi, ranny, też z cudzą pomocą.
Rzymianie nie mieli długiej tradycji samobójstwa w przegrywanych bitwach z obcy mi wrogami, weszło to jednak w praktykę w czasie wojen domowych i, jak się wydaje, szczególnie często decydowało się na to obecne po kolenie arystokratów. Mimo śmierci dowódcy niedobitki broniły się dalej, padając jak muchy pod ostrzałem. Wreszcie mur z tarcz runął i katafrakci ruszyli do szarży, by dokończyć dzieła. Z całego oddziału przeżyło i trafiło do niewoli jedynie pięciuset żołnierzy.
Tekst jest fragmentem książki Orzeł i lew. Rzym, Persja i wojna nie do wygrania Adriana Goldsworthy’ego, s. 123-131, i powstał we współpracy z Wydawnictwem Rebis. Śródtytuły zostały dodane przez redakcję.
Fot. Partyjski jeździec oddający strzał, Palazzo Madama i Casaforte degli Acaja, Turyn


 
  
  
 





![Dzień świętego Marcina 2025 [PROGRAM]](https://sp-ao.shortpixel.ai/client/to_webp,q_glossy,ret_img,w_90,h_60/https://historykon.pl/wp-content/uploads/2025/10/Dzien-swietego-Marcina-2025-90x60.jpg)



