Dzień zwycięstwa?

Nie tak dawno upamiętniliśmy koleją rocznicę zakończenia II wojny światowej, której zazwyczaj – w spadku po poprzednim ustroju – nadajemy nazwę Dnia Zwycięstwa. I do dziś wielu ma problem w interpretacji znaczenia tego dnia, a w przestrzeni publicznej krążą dwie skraje opinie na temat tego czy był rzeczywiście zwycięstwem czy świadectwem i przypieczętowaniem klęski. Dzis chcę przedstawić Wam moje spojrzenie na ten temat. A zatem czy Dzień Zwycięstwa rzeczywiście oznaczał dla Polski zwycięstwo?

Jak powiedział kiedyś pewien znany historyk: 'wiek XX przejdzie do historii, jako wiek rozwoju dwóch wielkich totalitaryzmów ale też, jak czas wielkich ludzkich dramatów, bo to przecież wiek obu najkrwawszych jak dotąd wojen światowych’ (parafraza; nie cytat). Moim skromnym zdaniem, przede wszystkim obie wojny światowe kształtować będą w przyszłości narrację na temat wieku XX, bo przecież to już się dzieje. Wystarczy wziąć pierwszy lepszy podręcznik do historii dla szkoły podstawowej czy średniej. Albo poszukać w księgarniach internetowych, jakich książek dotyczących wieku XX jest najwięcej. Hekatomby obu wielkich wojen, a szczególnie drugiej wojny światowej już trwale ukształtowały świat i to co nazywamy cywilizacją ludzką drugiej połowy tamtego stulecia. A maj roku 1945 ma w procesie tym ogromne znaczenie!

Zakończenie II wojny światowej w Europie rzeczywiście uruchomiło ciąg wydarzeń, które na zawsze zmieniły losy państwa polskiego. Państwo, które przecież z walk z hitlerowskimi Niemcami nominalnie wyszło, jako zwycięzca. Skrwawiony, zrujnowany, ale jednak zwycięzca. Przecież to polscy żołnierze i cywile od pierwszego do ostatniego dnia stawiali czoła nazizmowi. To polskie wojsko znalazło się przecież wśród sił zdobywających Berlin.

Jednocześnie jednak Polska symbolicznie wraz z Dniem Zwycięstwa i zakończeniem walk na Starym Kontynencie straciła suwerenność, jako państwo. Przestała być tym czym była choćby przez wszystkie lata okupacji. Zajęcie terenów między Odrą a Bugiem przez Amię Czerwoną i zainstalowanie tam marionetkowego rządu komunistycznego prawie zabiło polską państwowość. Państwo to niejako przeszło udar mózgu, po którym nigdy już nie miało być takie samo. Z kraju samodzielnego stało się bytem niepełnosprawnym, niesamodzielnym, całkowicie uzależnionym od swego potężnego, czerwonego sąsiada ze wschodu, od z którego polscy komuniści czerpali wzorce rządzenia pełnymi garściami. I te właśnie argumenty najczęściej pojawiają się w opiniach tych, dla których 8 maja jest Dniem Klęski a nie zwycięstwa.

A czy można wypracować i obrać inną narrację? Czy koniecznie trzeba patrzeć na 8 V 1945 roku tylko w czerni lub bieli? Czy można spojrzeć na niego w odcieniach szarości? Co tak naprawdę przyniósł Polsce tamten maj? Czy, jak chcą niektórzy zmianę jednej okupacji na drugą czy może tylko nowe uwarunkowania międzynarodowe, które zmieniły kształt kraju, ale nie przerwało ciągłości jego istnienia?

W mojej własnej opinii, w historii po mojemu, dzień zakończenia II wojny światowej rzeczywiście był zwycięstwem! Ale nie takim, jak w ujęciu zwolenników Dni Zwycięstwa. Maj 1945 roku był przede wszystkim drobnym, bo drobnym ale zwycięstwem całej ludzkości nad hekatombom II wojny światowej. Pamiętajmy, że liczbę jej ofiar ocenia się na kilkadziesiąt milionów istnień ludzkich , a ostatnio szacunki te coraz częściej przecież zbliżają się do granicy 100 milionów. Pomyślmy ile to niewinnych żyć? Ile hektolitrów przelanej krwi? Ile dramatów tych, którzy przeżyli? A w maju 1945 to wszystko dobiegło końca. Na niemieckie, francuskie, polskie miasta przestały spadać bomby. Przestały istnieć obozy śmierci. Czy to nie wystarczający argument, by uznać, że Dzień Zwycięstwa jednak może się tak nazywać?

Ktoś z Was może jednak powiedzieć: No dobrze, ale jednak dla Polski nie był to dzień zwycięstwa, bo o żadnym zwycięstwie nie może być mowy w naszym przypadku. Czy na pewno? Pomyślmy przez chwilę nad tym. W 1945 roku Stalin, bo przecież to on rozdawał karty w tej części świata i decydował o istnieniu państw w naszej części Europy, godzi się na utworzenie marionetkowego, bo marionetkowego, ale państwa polskiego. A co stało się 6 lat wcześniej, kiedy w 1939 najpierw w układzie Ribbentrop–Mołotow i w dwa miesiące późniejszym układzie o granicach i przyjaźni dogadywał się z Hitlerem? Jeśli nie pamiętacie powiem Wam. Nawet nie brał pod uwagę jakiejkolwiek formy istnienia Polski. Nad Wisłą nie miało być żadnego tworu państwowego. A jednak wojna sprawiła, że zmienił zdanie. Czy to nie mały sukces?

Przede wszystkim jednak warto pamiętać, że ciągle tu jesteśmy. A w planie nazistów Słowian, w tym Polaków miało już po prostu nie być. Bo przecież ich plan czystości rasowej i przestrzeni życiowej zakładał nasze unicestwienie. Wymordowanie. Czy, więc nie jest małym zwycięstwem fakt, że na przekór III Rzeszy ciągle żyjemy? Fakt, że jesteśmy w tym samym miejscu, które mieli zamieszkiwać niemieccy nadludzie? Myślę, że to było największe zwycięstwo. Pokój. Choć tylko chwilowy.

Bo jak w ujęciu politycznym po zakończeniu II wojny światowej szybko rozpoczęła się następna, tym razem zimna, tak i w moim ujęciu Dzień Zwycięstwa okazał się jedynie krótkotrwały. Bo przecież nawet po 8 maja 1945 na świecie ciągle ginęli ludzie. I giną do dziś. Niestety!

Dawid Siuta

FOTO: Polska flaga nad zdobytym przez Armię Czerwoną Berlinem (wikimedia commons)

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*