Kobieta ze złota. Moje życie z Marią Altman, G. Collins
Romans. To słowo, które zwyczajowo kojarzy się z bardzo ścisłymi relacjami dwóch osób (może nie wchodźmy na grunt walki o tolerancję i pozostańmy przy ogólniku), które niewątpliwie wchodzą na poziom fizycznej bliskości. Jak zatem można powiedzieć, że niezwykła więź duchowa pomiędzy trzydziestodwuletnim opiekunem, a dziewięćdziesięciodwuletnią kobietą jest romansem? Jednak można. Bo „kobieta ze złota” to postać szczególna, tak jak opisana historia.
Zaistniała sytuacja może wydawać się dziwna. Trzydziestodwuletni mężczyzna, przystojny, aktor, pisarz i producent, który większość czasu spędza na chodzeniu na castingi (z raczej mizernym skutkiem), pracujący dorywczo przy cateringach, nie mający zobowiązań i nie utrzymujący zbyt bliskiej więzi ze swoimi rodzicami, a do tego dziwnym trafem nie umiejący zbudować trwałego związku (można by chyba wspomnieć coś nieco złośliwie o syndromie Piotrusia Pana) podejmuje się zadania, którego podstawowym wymogiem jest to, czego w zupełności mu brakuje. ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Opieka dzienna nad dziewięćdziesięciodwulatką to nie jest coś, co można realizować pomiędzy odsypianiem imprez, a ganianiem (mniej lub bardziej sensownym) na castingi do reklamy pasty do zębów (może i jest to złośliwość, ale jak sam może się przekonać czytelnik, całkowicie uzasadniona).
Kim jest jednak druga strona? To bardzo proste. Marią Altmann. Najsłynniejszą chyba mieszkającą w Stanach Zjednoczonych kobietą, która zdołała ujść przed Holocaustem. A potem odbiła sobie wszystko z nawiązką pozywając do sądu swoją ojczyznę. Proces Altmann kontra Austria (tak, chodzi o państwo) o odzyskanie zrabowanych jej dzieł autorstwa Gustava Klimta, w tym słynnego „złotego” portretu Adeli Bloch-Bauer, był na ustach całej Ameryki, jeśli nie całego świata. Udało jej się. Ta twarda kobieta, mając już swój wiek, potrzebuje opieki. I jednym z jej „aniołów stróżów” zostaje Gregor Collins. Nasz Piotruś Pan.
Relacja między Gregorem a Marią od pierwszych chwil jest niezwykła. Nie istnieje dla nich bariera wieku. W codziennym życiu, wymianie żartów i złośliwostek te sześćdziesiąt lat nic nie znaczy. Są tu i teraz. Właściwie z dnia na dzień Gregor staje się innym człowiekiem. Opiekuńczy, odpowiedzialny i zaangażowany. Po prostu zaczyna kochać swoją podopieczną. I, jak powie mu po pogrzebie Marii jej córka, z wzajemnością. Dzięki rozmowom z Altmann Gregor (statystyczny Amerykanin jeśli chodzi o znajomość historii) poznaje okres Anschlussu, początki Holocaustu i ucieczkę z kraju włączonego w machinę wojenną III Rzeszy. Te wszystkie wspomnienia stara się utrwalić, zapisując opowieści Marii w formie dziennika.
Niezwykłe połączenie czasów: dziś Ameryki i wczoraj Austrii, a co za tym idzie całej Europy. Trzydzieści dwa lata Gregora i dziewięćdziesiąt dwa lata Marii. A pomiędzy nimi więź, jakby byli równolatkami. Niesamowita magia bije z tej opowieści. Rzeczy poważne i błahe. Śmierć i życie. Ryzyko i wygrana. A pomiędzy tym wszystkim świat Gregora i Marii. Świat niezależny od zegarów, zarówno tych elektronicznych, jak i biologicznych. Świat, który niestety w końcu przegrywa z nieubłaganym przemijaniem. Ale zostawia coś po sobie. Pamięć o Marii i jej przejściach pcha Gregora do podróży w miejsca, o których opowiadała mu jego… no właśnie kto? Podopieczna czy ukochana? Jednak trzeba stwierdzić (choć może niektórzy w tym momencie wybuchną homeryckim śmiechem), że to była miłość. Miłość pomimo, a nie za coś.
Kobieta ze złota uczy. Uczy tego, że nie należy oceniać uczuć innych ludzi. Bo czasami czysta forma miłości wymaga dużo więcej poświęcenia i przynosi dużo więcej bólu niż ta miłość za coś. Może nikogo to nie przekona, może każdy pomyśli „ciekawe ile dostał w spadku?”, ale może czasami trzeba wyjść z zastanych form myślenia i zrozumieć. Zrozumieć, że często wiek nie ma znaczenia. I to tak po prostu. Z miłości.
Ocena recenzenta: 6/6
Daria Czarnecka