Nie myślcie, że to dla was Polaków robiono takie owacje. Nowozelandczycy witali te dzieci jak swoją własność. Czy wiecie, że na filmie z waszego przyjazdu, gdy go wyświetlano w Wellington był napis: oto przyjechały dzieci, które będą uprawiać wasze pola i ogrody. Napis ten potem usunięto – tak twierdził Polak zasiedziały w Nowej Zelandii. Czy rzeczywiście taka była przyczyna zaproszenia na Antypody polskich sierot, czy Nowozelandczycy kierowali się rachunkiem ekonomicznym, a nie współczuciem?
31 października 1944 roku okręt USS Randall stanął na redzie portu Wellington. Była noc. W głębi lądu na czarnym tle wzgórz pełgało mdłe światło lamp. Miasto chowało przed gośćmi swój urok. Dopiero o świcie pokazało się w pełnej krasie. Naokoło nas są zielone pagórki. Na pagórkach stoją domki. Małe domki. Domki mają jaskrawo kolorowe ściany i tak samo kolorowe dachy. Między domkami są drzewa, trawniki i krzewy – tak pierwsze wrażenia opisał trzynastoletnia Krystyna Skwarko, jedna z 733 dzieci zaproszonych do Nowej Zelandii przez premiera Petera Frezera.
Historia tego niezwykłego zaproszenia rozpoczęła się w porcie Wellington 9 czerwca 1943 roku, kiedy przycumował do nabrzeża statek pod banderą Stanów Zjednoczonych. Na pokładzie, oprócz żołnierzy nowozelandzkich i amerykańskich, była grupa Polaków, 300 kobiet i 300 dzieci, płynąca do Meksyku.
Na pokład weszła hrabina Maria Wodzicka, żona konsula generalnego w Wellington Kazimierza Wodzickiego. Piastując funkcję delegata Czerwonego Krzyża miała prawo sprawdzić w jakich warunkach podróżują jej rodacy i wykorzystała je. Po wizycie za przyczyną energicznej Marii Wodzickiej na statek zaczęły napływać dary od mieszkańców Wellington. Lekarstwa, ubrania, buty, ale także zabawki dla dzieci.
Wrażenie jakie pozostawiło w niej spotkanie z dziećmi, przyniosło myśl sprowadzenia do Nowej Zelandii sierot. Tą myślą podzieliła się z przyjaciółką Janet Fraser, żoną premiera Nowej Zelandii. Ziarno zostało zasadzone, teraz należało je pielęgnować.
A jednak, kiedy idea hrabiny Wodzickiej dotarła do Persji nie wzbudziła entuzjazmu. Stanisław Winiarczyk kierujący wówczas Ekspozyturą Delegatury Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej zwrócił uwagę na jeden warunek zaproszenia. Nowozelandczycy zamierzali przyjąć dzieci wyłącznie z personelem gospodarczym. Żadnych nauczycieli i wychowawców. Pozbawienie dzieci solidnej opieki groziło rozproszeniem ich pomiędzy rodziny autochtonów, co znowu pociągnęłoby za sobą wynarodowienie, a pewnie i utratę wiary katolickiej na rzecz protestanckiej. Ta ostatnia uwaga pochodzi zapewne od relacjonującej te wydarzenia siostry Urszulanki. W obawach obojga delegata i siostry uderza fakt, że żadna z tych osób nie zauważyła rzeczy oczywistej i dla psychiki małego dziecka ważniejszej od kwestii narodowych czy religijnych. Sądzę, że żaden Nowozelandczyk nie troszczyłby się o utrzymanie w całości tych szczątków rodzin, które przetrwały eksperymenty inżynierii społecznej Kraju Rad. Rozdzielanie rodzeństw doprowadziłoby do nowych tragedii.
Pomysł włóczył się po salonach polityki przez następne miesiące. W grudniu konsul Wodzicki prowadził rozmowy z premierem i ministrem skarbu. 23 grudnia 1943 roku na ręce konsula Wodzickiego przekazano oficjalne zaproszenie. Jeszcze przed nastaniem Nowego Roku wybrano miejsce schronienia dzieci – obóz internowanych Pahiatua.
Teraz premier Frazer czekał na polską reakcję. A rząd Mikołajczyka wystawił go na dużą cierpliwość. Wreszcie w maju 1944 Frazer ponowił zaproszenie. Wówczas pomysł został przyjęty życzliwie.
Krystyna Skwarko, matka wyżej wspomnianej dziewczynki o tym samym imieniu została wyznaczona na jedną z osób odpowiedzialnych za organizację wyjazdu: […] wybraliśmy sieroty, dzieci, których ojcowie walczyli we Włoszech, dzieci, których rodziców nie było w Persji, oraz dzieci personelu wyznaczonego do pracy dla dzieci w Nowej Zelandii. Następnie musieliśmy znaleźć nauczycieli i przełożonych, co zresztą nie było łatwym zadaniem, bowiem perspektywa wyjazdu na Antypody nie odpowiadała wielu osobom. Kusiła alternatywa wyjazdu do Syrii.
Pomimo trudności znalazła się grupa stu opiekunów chętnych na daleki wyjazd. Wśród wybranych znalazł się lekarz, dentysta, ksiądz, dwie zakonnice.
27 września 1944 roku 733 dzieci i 100 dorosłych autobusami opuściło gościnny Isfahan. Konwój skierował się do Araku, gdzie dzieci przesiadły się do pociągu. Dalszą drogę do Basry via Ahwaz przejechały koleją narzekając na upał i brak miejsc siedzących. Z Basry Polaków zabrał brytyjski statek handlowy. Popłynęli do Bombaju. W tym dużym indyjskim porcie nastąpiła przesiadka na amerykański statek USS General George M. Randall.
Dzieci wchodziły na pokład po trapie. Starsze radziły sobie z tym dobrze, o młodsze i chore bano się. Ponieważ brakowało osób do opieki jedna opiekunka szła na przedzie, jedna z tyłu. No po prostu do pana Boga paciorki szły .
Z kolei mała Krysia Skwarko zapamiętała huśtający się pomost. trzymam swoją walizeczkę w jednej ręce. Druga ręką trzymam się za barierkę. […] staram się nie patrzeć za długo pod nogi, bo kręci mi się w głowie. […] Nowozelandzcy żołnierze biegają w dół i w górę pomostu szybko i sprawnie. Widzę, że niektórzy wnoszą najmniejsze dzieci na pokład. Inni wnoszą nasz bagaż .
Dzieci umieszczono w dużych kajutach do dyspozycji były łazienki z zimną i gorącą wodą. Ponieważ woda była słona, morska, mydło nie pieniło się. Warunki były niemal luksusowe. Pasażerom nie brakowało jedzenia. Posiłki były obfite, kucharze nakładali na tace tony jedzenia, którego nie mógłby zjeść żaden zapaśnik. Resztki jedzenia wyrzucaliśmy do specjalnych pojemników. Po niedawnym głodzie w sowieckiej Rosji i wielkim poszanowaniu jedzenia, nie mogliśmy zrozumieć jak można marnować dary Boże .