Podróże w XVI wieku – koniecznie z przygodami

W czasach średniowiecza i renesansu podróżowali tylko ci, którzy musieli, a naprawdę daleko od domu zapuszczali się głównie różnego rodzaju awanturnicy, uciekający przed krwawą zemstą lub karą śmierci. Ale to, czego po drodze doświadczali, nie da się porównać z przeżyciami współczesnych podróżników.

Łukasz Czeszumski – autor reportaży o mafii narkotykowej, mógłby wiele opowiedzieć o tym, jak dotrzeć do najbardziej niebezpiecznych zakątków Ameryki Południowej. Ale o dziwo, równie wiele ma do powiedzenia na temat podróżowania po Europie i świecie w XVI wieku – wiedzę tę zgłębił w ramach przygotowań do serii powieści historycznych pt. „Krew wojowników”.

– Podróż z Krakowa do Gdańska zajmowała konno lub Wisłą przynajmniej tydzień. Podróż z Polski do Włoch trwała od kilku tygodni do kilku miesięcy. I nigdy nie było wiadomo, czy uda się taką podróż przeżyć – opowiada Łukasz Czeszumski. – Poznawanie świata wymagało końskiego zdrowia, potężnej wytrzymałości i odporności na niewygody. Zajazdy oferowały w najlepszym razie strawę i napitek oraz nocleg w ciasnej zbiorowej sali lub nawet w stajni. Wszy, pchły i pluskwy były normą, do której trzeba było się przyzwyczaić.

Świat dla awanturników

Wiejska ulica Jan Bruegel
Wiejska ulica
Jan Bruegel

Nic dziwnego, że dla większości mieszkańców XVI-wiecznej Europy podróże były ostatecznością, a nie kwestią wyboru. Podróżowali głównie kupcy i to oni najczęściej dokonywali geograficznych odkryć. Podróżowali kurierzy oraz żołnierze, którzy czasem walczyli daleko poza własnym krajem. Podróżowali także wysocy urzędnicy dworscy i sami władcy – ci mieli przynajmniej o tyle łatwiej, że po drodze przeważnie byli goszczeni na zaprzyjaźnionych dworach.

Polscy szlachcice, których motywowała chęć do poszukiwania chwały na polu walki, nie musieli ruszać w świat. W XVI i XVII wieku na pograniczach Polski i Litwy wojny toczyły się tak często, że rzadko pojawiały się okazje, by ruszać dalej. Ci, którzy zasłynęli ze swych podróży, to przeważnie słynni awanturnicy, tacy jak Stanisław Sobocki, który zbiegł z Polski, by uniknąć kary za morderstwo. Po wielu perypetiach wstąpił do zakonu kawalerów maltańskich, po czym toczył boje na Sycylii oraz w Afryce. Inny znany „podróżnik” – Bartłomiej Nowodworski, służył francuskim królom w wojnach domowych, a potem spędził osiem lat jako rycerz Zakonu Maltańskiego, zdobywając twierdze arabskie w Afryce.

– Jego wyjazd z Polski odbył się w dość dramatycznych okolicznościach, ponieważ zabił on w pojedynku królewskiego dworzanina – opowiada Łukasz Czeszumski. – Jak pisano potem o Nowodworskim: „dla jego rycerskiej duszy wstydem i męką był spoczynek. Nawykły od lat młodych do wrzawy walki, długi czas przeżywszy wśród trudów wojennych, tęsknił do bojów, jak ptak tęskni do powietrza, żeglarz do morza” – cytuje „Żywoty sławnych Polaków XVII wieku” Andrzeja Koźmiana.

Jak wielu było w tamtych czasach ludzi podobnych do Sobockiego czy Nowodworskiego? Ówczesne źródła to najczęściej typowo organizacyjne spisy – listy zaciągów, księgi okrętowe, rejestry królewskie. Tylko nieliczni mogli spodziewać się, że ktoś na piśmie zachowa pamięć o ich losach. A powieści toczone przy ogniskach dawno już uległy zapomnieniu.

Nieprzejezdne drogi, niebezpieczne statki

Dziś z Austrii do Włoch przejeżdżamy autostradą. Kiedyś jechało się niemal dokładnie tą samą trasą, przez przełęcz Brenner, ale powoli, konno lub wozem, podczas przeprawy przez góry osłaniając się przed uderzeniami wichrów, marznąc, wypatrując drogi pośród mgieł.

Czy potrafimy wyobrazić sobie jeszcze tę radość, gdy po tygodniach podróży, oczom podróżnych ukazywały się kwitnące ogrody włoskich dolin, a do ich policzków docierały pierwsze promienie południowego słońca? Te krótkie chwile były być może w stanie wynagrodzić wszelkie niedogodności, których podczas podróży nie brakowało.

Na Zachodzie Europy przez całe średniowiecze głównymi szlakami pozostawały drogi rzymskie. Poza skąpą siecią dróg, Europę pokrywały także rozległe dzikie obszary – góry czy bagna, na których szlak często ginął i łatwo było zabłądzić. Mostów budowano niewiele, więc większość rzek trzeba było pokonywać w bród. Deszcze zamieniały szlaki w błoto, a śnieżne zaspy zupełnie wyłączały je z użytku. Dlatego podróże (w tym także wyprawy wojenne) organizowano prawie wyłącznie od wiosny do jesieni. Zima była czasem odpoczynku.

Podróżowano też rzekami i morzem. Taka podróż była nieco szybsza i pozwalała ominąć niedostępne (np. z powodu toczących się wojen) lądy i łańcuchy górskie.

– Ale podróż morska także nie należała do bezpiecznych – mówi Łukasz Czeszumski. – Na statkach panowała ciasnota, a więc i spora szansa na wybuch zarazy. Statek mógł rozbić się na skałach lub utopić podczas sztormu.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*