Wyobraź sobie taki scenariusz. Przez ponad ćwierć wieku starasz się mocno czegoś dokonać, ale nijak Ci nie idzie. Osiągasz co prawda jakieś małe sukcesy, czasem nawet udaje Ci się już bardzo blisko zbliżyć do Twojego upragnionego celu, ale kiedy masz go już na wyciągnięcie ręki on umyka. I tak przez prawie 30 lat. A teraz wyobraź sobie, że w końcu Ci się udaje! Co poczujesz? Euforię? Szczęście? Poczucie samorealizacji? Właśnie takie odczucia mieli Szwedzi dokładnie 396 lat temu!
Dlaczego? Zapraszam Cie na najnowszy felieton z cyklu „Historia po mojemu”.
Nie! Dzisiejszy felieton nie będzie o tym, o czym mogłeś pomyśleć w pierwszym odruchu, czytając ten tytuł. Jednak gratuluję rozwiniętej wyobraźni, która pewnie zaczęła pracować po kontakcie ze słowami wstępu. Więc o czym będzie?
Kiedy przez ponad 25 lat do czegoś dążysz i po prostu Ci nie wychodzi, może to być stresujące, mówiąc łagodnie. Pewnie część już kilka razy zdążyła by się poddać. Jednak cechą zwycięzców jest, to, że się nie poddają. I tego warto nauczyć się z historii. A dokładniej od Szwedów, którzy dokładnie 396 lat temu – dokładnie 17 stycznia 1626 roku po raz pierwszy pokonali armię Rzeczpospolitej Obojga Narodów w polu. Przyjrzyjmy się temu wydarzeniu dokładniej.
Królestwo Szwecji wojowało z Królestwem Polskim a potem Rzeczpospolitą Obojga Narodów już od połowy XVI wieku, a dokładniej od 1558 roku. Zaczęło się od tak zwanej wojny inflanckiej, w której Polska, Litwa i Szwecja najpierw ze sobą walczyły, bo potem się dogadać i wspólnie wystąpić przeciw Moskwie. W międzyczasie mieliśmy władców którzy byli szwagrami, a potem nawet książę szwedzki został polskim monarchą. Następnie były czasy, kiedy Szwecja znalazła się w unii personalnej z Rzeczpospolitą.
Niestety potem przyszły kolejne wojny. Ta na samym początku XVII wieku z bitwą pod Kircholmem, wbiła Szwedów w niemały kompleks niższości. Przynajmniej względem polskiej jazdy, a już szczególnie husarii. Nic dziwnego, że po 1605 jak ognia unikali oni wielkich starć na ubitej ziemi. Za to bardzo często chowali się za przeszkodami różnego typu. Najczęściej murami miast i twierdz. I tak przez kolejne lata. Co prawda wygrywali na tym sporo, w kilku wypadkach nawet realizowali swe cele strategiczne, ale ciągle brakowało im wygranej w polu bitwy.
Zapytasz po co? Przecież do roku 1626 osiągali większość tego co zamierzali. Nawet wojny wygrywali. Mogli mieć jednak niedosyt tego typu jak w XX wieku wszyscy Polacy. Pamiętasz jak jeszcze do niedawna nasza kadra piłkarska nie potrafiła wygrać z reprezentacją Niemiec? Ależ to był niedosyt! Co prawda przecież przez lata przychodziły sukcesy, nawet medale na międzynarodowych imprezach. Na ale Niemcy byli nie do przejścia! Jedna z najlepszych drużyn świata pozostawała niepokonana! Pamiętasz tamte uczucia?
I właśnie tak mogli w 1625 roku czuć się wodzowie szwedzcy! Sukcesy były, wygrane wojny, duże sukcesy też, ale jedna z najlepszych armii ówczesnej Europy nadal pozostawała po za ich zasięgiem w bitwie polowej. Nieważne jakich mieli wodzów, generałów, królów. No po prostu się nie dało!
I to właśnie zmieniło się 17 stycznia 1626 roku pod Walmojzą. Wtedy właśnie idąca z Kokenhausen armia szwedzka pod buławą samego „Lwa Północy”, króla Gustawa II Adolfa, będącego wtedy jeszcze co najwyżej tylko „Lwiątkiem”, pod Walmojzą podeszła pod obóz wojsk litewskich. Rankiem, niemal z marszu zaatakował.
Litwini co prawda zdążyli uporządkować swe szyki i rozwinąć się na okolicznych wydmach, jednak ich wódz Jan Stanisław Sapieha bądź co bądź został zaskoczony. Już od pierwszej minuty było zatem 0–1 dla Szwedów. Na jego obronę warto jednak zaznaczyć, że od samego początku „grał w mega osłabieniu”. Szwedów było 2,5 raza więcej. Z kolei dział mieli 2 razy więcej.
Mimo to Litwini dzielnie odpierali ataki wroga w centrum. Usiłowali nawet atakować. W pewnym momencie jednak ich formacja zaczęła pękać pod ogniem szwedzkiej artylerii. Wtedy też przegapili „zawodnika”, który obszedł ich skrzydło i wszedł na jego tyły. Niewielki 200-osobowy oddział muszkieterów ostrzelał jazdę litewską ze skrzydła, kompletnie dezorganizując szeregi Litwinów. Pierwsza połowa starcia była dla marszałka Sapiehy przegrana.
W tej sytuacji Sapieha nakazał on odwrót na Walmojzę, zatrzymując swe oddziały jakiś kilometr przed miastem. Tą przerwę Litwini wykorzystali by ponownie uszykować się do bitwy. Ich „selekcjoner” jednak nie wyciągnął żadnej lekcji z wcześniejszych wydarzeń. Gustaw Adolf zastosował tę samą taktykę. Najpierw armaty, potem oskrzydlenie muszkieterami, a na koniec zmasowany ogień za skrzydeł i frontalny atak jazdy. I to dało mu zwycięstwo kompletne!
Bitwa pod Walmojzą zakończyła się bardzo wysokim zwycięstwem Szwedów. Kosztowała ona życie tysiąca żołnierzy litewskich. Z kolei ich dowódca ponoć nawet oszalał. W każdym razie w rok później zaczął wykazywać oznaki choroby psychicznej.
Gustaw Adolf triumfował! Okazał się wtedy jak Adam Nawałka szwedzkiej wojskowości. Dał swym poddanym zwycięstwo nad siłami Rzeczpospolitej, na które Ci tak długo czekali. 17 stycznia 1626 roku był dla XVII-wiecznej Szwecji chyba tym, czym dla współczesnej Polski 11 października 2014. I aż dziw, że ten dzień nie stał się w tamtych czasach, choćby nieoficjalnym, świętem dla armii Królestwa z Północy.
W każdym razie bitwa pod Walmojzą dała Szwedom coś na co czekali przez tyle lat. Sukces, którego tak bardzo potrzebowali, bardziej ze względów moralnych i psychologicznych, niż z rzeczywistej potrzeby strategicznej. Tym zwycięstwem udowodnili, że nie ma co się poddawać. Zawsze trzeba walczyć do końca i iść po swoje. Nawet wtedy gdy na realizację marzeń przyjdzie czekać kilkanaście lat.
Szwedzi po tym sukcesie zaczęli wierzyć siebie. To, w połączeniu z geniuszem dowódczym Gustawa Adolfa i udanymi reformami, jago autorstwa dało im kolejne sukcesy i rozsławiło szwedzką armię, jako jedną z najlepszych w Europie. A przecież ten oręż szwedzki wykuwał się właśnie w starciu z Rzeczpospolitą. I właśnie pod Walmojzą był pierwszy raz, kiedy pokazał jak bardzo jest ostry!
Dawid Siuta