fotograf Hitlera

W obiektywie zła: fotograf Hitlera

Szeptała zrozpaczona żona, eksplodowały sale, a on stał obok – z aparatem, nie z bronią. Widział więcej, niż powinien, ale nie zatrzymał niczego poza obrazami. Gdy błoto i kurz wojny osiadały na mundurze, fotograf Hitlera był już o kilka kroków dalej – zawsze wystarczająco blisko, by patrzeć, ale zbyt daleko, by zmieniać bieg historii.

Pewnego razu w napiętym okresie w sierpniu 1939 roku, gdy byłem sam z Hitlerem po jednej z wizyt Hendersona, zaryzykowałem i wyraziłem obawę, że Wielka Brytania na pewno przystąpi do wojny.

– Niech pan w to nie wierzy! − nagle odparł Hitler. − Anglia blefuje! − a potem z szelmowskim uśmiechem, który tak rzadko pojawiał się na jego twarzy, dodał: − I ja też!

Wypowiedzenie wojny przez Wielką Brytanię spowodowało gwałtowny spadek notowań Partii wśród mas – jakże żywo pamiętam kontrast między dzikim entuzjazmem w 1914 roku a fatalnym przygnębieniem w 1939 roku – i coś w rodzaju konsternacji w naszym najbliższym otoczeniu.

Byłem wówczas w Kancelarii i widziałem się z Hitlerem przez moment, tuż po wyjściu od niego Ribbentropa. Zapadł się w fotelu, pogrążony głęboko w myślach, ze spojrzeniem pełnym niedowierzania i wyrazem przykrego zaskoczenia na twarzy.

Ręką wykonał dość dramatyczny gest rezygnacji.

– I za to, przyjacielu − wymamrotał − musimy podziękować tym głupcom, tak zwanym ekspertom z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Doskonale wiedziałem, kogo miał na myśli. Wielokrotnie sam słyszałem Ribbentropa, jak z zimną krwią, wygórowanym przekonaniem o swojej wiedzy i upośledzoną zdolnością osądzania zapewniał Hitlera, że Wielka Brytania jest zdegenerowana, że Wielka Brytania nigdy nie będzie walczyć, że Wielka Brytania na pewno nie przystąpi do wojny, aby za kogoś wyciągać kasztany z ognia… Nie ma wątpliwości, że w zakończonej tak katastrofalnie grze w polityczne szachy, to przede wszystkim podszepty i namowy Ribbentropa spowodowały błędne kalkulacje i niewłaściwe posunięcia Hitlera, które w końcu doprowadziły do jego śmierci i zniszczenia kraju.

Ledwo od niego wyszedłem, poinformowano mnie, że mam pilny telefon od żony. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem jej tak zdesperowanej. Zwykle była osobą ożywioną, jednak kontrolującą swoje zachowanie, a wówczas ledwo była w stanie mówić z emocji. Dopiero co wysłuchała uroczystych słów Daladiera i chaotyczność tego, co mówiła do mnie, stanowiła uderzające odzwierciedlenie stanu, w jakim się znajdowała.

Heini! − krzyczała, a w jej głosie było słychać szloch − Och, Heini, idź, proszę cię i błagam, idź natychmiast do Hitlera i użyj całego swojego wpływu na niego, aby powstrzymał ten koszmar, zanim będzie za późno!

Byłoby to groteskowo śmieszne, gdyby nie było tak tragiczne. Czy, na litość boską, myślała, że ja, serdeczny przyjaciel i – jak czasami i zapewne słusznie byłem nazywany – nadworny błazen, mogłem coś zrobić, aby powstrzymać ogromną machinę Losu, którą Hitler wprawił w ruch? „Tym razem miałem rację, a on się mylił”, pomyślałem ponuro, „ale cóż to za pocieszenie!”.

Pierwszego września 1939 roku rozpoczął się blitzkrieg w Polsce. Gdy zaczęły napływać doniesienia o zaskakująco szybkich zwycięstwach, jechałem z Hitlerem i jego sztabem w stronę polskiego frontu specjalnym pociągiem, który miał się stać jego kwaterą główną w czasie całej trzytygodniowej kampanii. Stamtąd był w stanie śledzić postępy armii niemieckich i codziennie – samolotem lub pod ochroną niewielkiej zmotoryzowanej kolumny – docieraliśmy do któregoś odcinka frontu.

Te wypady nie były wcale bezpieczne, gdyż duże oddziały rozbitej polskiej kawalerii kryły się po lasach po obu stronach drogi. Gdyby Polacy dowiedzieli się, kto podróżuje w tak niewielkiej kolumnie i zdali sobie sprawę, jak słabą ma ochronę – zaledwie jeden strzelec co sto metrów – zlikwidowanie Hitlera i całego jego otoczenia byłoby dla nich najłatwiejszą rzeczą na świecie. Wiele razy udało nam się szczęśliwie uciec i ledwo uniknęliśmy tragedii, ale szczęście nas nie opuszczało i wyszliśmy z tych wszystkich zdarzeń cało. I muszę wyznać, choć mogę zostać posądzony o nieco lekceważący stosunek do zagrożenia, że byłem odrobinę znudzony, słysząc po wielekroć, jak łaskawa Opatrzność miała nas w swojej opiece!

Po raz pierwszy w życiu widziałem pole bitwy. Po obu stronach drogi na Równinie Tucholskiej, tak daleko, jak okiem sięgnąć, leżało mnóstwo uszkodzonych i porzuconych karabinów, pistoletów, karabinów maszynowych, apteczek pierwszej pomocy i wszelkiego rodzaju sprzętu oraz strasznie zniekształcone zwłoki ludzi i koni, szybko rozkładające się w promieniach gorącego wrześniowego słońca. Obrzydliwy smród unosił się nad całą okolicą, a widok był tak przerażający i upiorny, że nigdy go nie zapomnę. Moim zdaniem widok ten pozbawił wszelkiego uroku genialnie pomyślany i wykonany plan Guderiana.

Gdy codziennie późnym wieczorem wracaliśmy do kwatery głównej, byliśmy tak brudni i pokryci żółtym kurzem polskich dróg, że trudno nas było rozpoznać. Na szczęście jednak w specjalnym pociągu były łazienki i dobry punkt fryzjerski, więc koło północy znów zaczynaliśmy wyglądać na cywilizowane istoty
i zasiadaliśmy przy herbacie do zwykłej nocnej konferencji.

W czasie kampanii wcale nie udało mi się zrobić tylu dobrych zdjęć, ilu można byłoby oczekiwać po doświadczonym fotografie. Mimo wszystko te, które wyszły, zamieściłem w albumie Mit Hitler in Polen (Z Hitlerem w Polsce), stanowiącym znaczny wkład w ilustrowaną kronikę wojny.

Między końcem kampanii polskiej a rozpoczęciem ofensywy na Zachodzie Hitler przebywał na ogół w Obersalzbergu. Dla mnie jako fotografa prasowego był to bardzo nudny okres. Nie było nic interesującego do fotografowania – z jednym wyjątkiem. Po południu 8 listopada 1939 roku siedziałem jak zwykle z Hitlerem w Café Heck w Monachium.

Pojedzie pan ze mną do Berlina po obchodach rocznicy w Bürgerbräukeller? − zapytał.

Nie sądzę, abym mógł − odpowiedziałem.

Och! Proszę się postarać i pojechać. Niech pan to przemyśli! Odniosłem wrażenie, że wyjątkowo mu zależało, abym pojechał z nim do Berlina, a w Bürgerbräukeller na chwilę przed tym, jak wszedł na mównicę, aby wygłosić przemówienie, ponownie mnie zapytał:

I jak, Hoffmann, przemyślał pan to? Jedzie pan?

Kiedy usprawiedliwiłem się pilnymi sprawami zawodowymi, był bardzo rozczarowany.

Było widać, że z jakiegoś powodu jest bardzo niespokojny. Przemawiał znacznie krócej niż zwykle, a gdy wychodził, nie uścisnął dłoni starym towarzyszom, jak to miał w zwyczaju na corocznym zjeździe. Jakieś poczucie pośpiechu i pilności pchało go naprzód, a „stara gwardia” patrzyła na niego rozczarowana, gdy gwałtownie się odwrócił i pospiesznie opuścił salę. Wkrótce po jego wyjściu pomieszczenie opustoszało. Ja też w kilka minut spakowałem aparat i wyszedłem. Pozostało tylko kilku starych towarzyszy i kelnerzy.

Gdy jechaliśmy Ludwigsbrücke do Ratskeller, usłyszałem wybuch.

Co to było? − zapytałem mojego kierowcę. − Brzmiało jak eksplozja!

Szofer wzruszył ramionami.

Gdy dotarliśmy do Ratskeller, zostałem natychmiast poproszony do telefonu. Dzwoniła Gretl Braun, siostra Evy.

Bürgerbräukeller wysadzono w powietrze! − powiedziała podekscytowana.

Nonsens! To cholernie głupie plotki! − odpowiedziałem ze złością. − Byłem tam zaledwie dziesięć minut temu. Nie zwracaj uwagi na takie bzdury!

Gdy wróciłem do swojego stolika, nagle przypomniałem sobie usłyszaną detonację. „Czyżby to było to?”, zastanawiałem się. Jeszcze raz zostałem wezwany do telefonu. Tym razem dzwoniła Ewa.

Ojciec właśnie wrócił do domu obsypany kredą i pyłem.

W Bürgerbräukeller eksplodowała bomba!

Szybko wróciłem do Bürgerbräukeller, aby obejrzeć zniszczenia. Dach w większości się zapadł, lekarze zajmowali się rannymi, a wielu ludziom niestety nie można już było udzielić żadnej pomocy. Bomba była wbudowana w filar za mównicą i została uruchomiona za pomocą zapalnika czasowego.

Gdyby Hitler nie posłuchał swojej intuicji i nie skrócił przemowy, z pewnością padłby ofiarą zamachu – i razem z nim znaczna część osób zgromadzonych w sali.

Zaczęły krążyć różne plotki i wyjaśnienia. Niektórzy mówili, że za zamachem stali Brytyjczycy, inni twierdzili, że został on sfingowany w celu wzburzenia opinii publicznej i wywołania entuzjazmu dla wojny. Aresztowano zegarmistrza o nazwisku Elser. Zeznał, że to on podłożył bombę, ale nie chciał wyjawić, kim byli jego wspólnicy ani kto mu to zlecił. Dzień czy dwa później rozmawiałem o tym z Hitlerem.

Miałem bardzo niezwykłe przeczucie – powiedział. − Sam nie wiem, jak i dlaczego, ale poczułem, że muszę opuścić piwnicę najszybciej, jak się da.

Horyzont polityczny był czysty i pusty. Odbywało się kilka masowych wieców, zbiórka Winterhilfswerk2 i inne, ale pozostawiłem to moim asystentom. Bardzo mi więc ulżyło, gdy wreszcie wróciliśmy do Berlina.

W hotelu Kaiserhof, który zawsze był moją kwaterą główną, gdy przebywałem w Berlinie, odebrałem telefon. Na linii był jeden z adiutantów Führera:

Proszę natychmiast przyjść do Kancelarii! Pomyślałem: „Wreszcie coś do roboty!”.

Gdy tam dotarłem, przyjął mnie adiutant.

Musi pan bezwarunkowo zachować milczenie na temat podróży, w którą pan się wybierze. Nikt nie może zobaczyć pańskiego aparatu i wolno panu zabrać ze sobą absolutnie niezbędny, minimalny bagaż, aby nikt nie zauważył pańskiego wyjazdu!

Kazał mi wrócić do hotelu i przygotować się. Dodał, że gdy będę wychodził z hotelu do Kancelarii, nie wolno mi użyć hotelowej windy, tylko mam się wyślizgnąć tylnymi drzwiami.

Zanim wsiedliśmy do czekających na nas samochodów, miałem okazję zamienić kilka słów z Hitlerem.

Dokąd, Hitlerze? Do Norwegii? − zapytałem.

Tak − odrzekł. Kto panu powiedział?

Nikt, po prostu zgaduję − powiedziałem pośpiesznie. Hitler popatrzył na mnie przez chwilę z podziwem.

W porządku, ale nikomu ani słowa, Hoffmann!

Konwój ruszył w kierunku lotniska Staaken, ale ku zaskoczeniu wszystkich nie zatrzymał się tam, tylko pojechał dalej. Jedynie ostatni samochód stanął, aby zabarykadować drogę dla wszelkich nadjeżdżających pojazdów. Wydawało się, że całą podróż odbędziemy w ten sposób. Jednak podjechaliśmy do zamkniętego przejazdu kolejowego. Stał tam specjalny pociąg Führera. Kazano nam jak najszybciej do niego wsiąść i po kilku minutach byliśmy w drodze na północ. Całe towarzystwo zebrało się w wagonie restauracyjnym i rozgorzały dyskusje. Jechaliśmy w kierunku Hamburga, a większość stawiała na to, że udajemy się do Norwegii. Hitler jedynie się uśmiechał i zachęcał nas do spekulacji. Zwrócił się do mnie:

Jak tam, Hoffmann, wziął pan ze sobą rękawki do pływania? − zapytał.

Nie, Herr Hitler, nie wziąłem − odrzekłem. − Po pierwsze, umiem pływać, a po drugie, jestem przekonany, że nie będą potrzebne, ponieważ pan nie umie pływać, a pan swoich nie wziął! Pociąg zatrzymał się w Celle. Dietrich, szef prasowy, przyniósł ostatnie wiadomości telefoniczne z Berlina, a potem pociąg ruszył w noc. Hitler przejrzał wiadomości, a później położył się spać – wcześniej niż miał w zwyczaju.

Około północy ku memu zaskoczeniu zobaczyłem, że ponownie przejeżdżamy przez Celle. O świcie, a więc o zupełnie nietypowej dla siebie porze, Hitler pojawił się na śniadaniu i wówczas stało się jasne, że cała nocna eskapada stanowiła kamuflaż dla ukrycia prawdziwego celu podróży. Gdy zrobiło się jaśniej, Hitler wyciągnął z kieszeni zegarek i położył go na stoliku przed sobą. Po chwili wziął go ponownie do ręki, zaczął liczyć sekundy, a potem powiedział uroczyście:

Panowie, jest dokładnie piąta czterdzieści pięć. Właśnie padły pierwsze strzały!

Był 10 maja 1940 roku. Rozpoczęła się ofensywa na Zachodzie! Kolejna niespodzianka Hitlera!


Tekst jest fragmentem książki Mój przyjaciel Hitler. Wspomnienia fotografa Hitlera Wydawnictwa RM.

Comments are closed.