Historyczna wiedza i niewiedza

Przez ostatnie tysiąclecia wielu zrobiło naprawdę wiele, by potomni mogli posiąść rzetelną wiedzę historyczną o ich czasach. Niestety czasem jest i tak, iż wielu robi jeszcze więcej, by ta rzetelna wiedza się nie zachowała. Dlatego w naszych dziejach płonęły biblioteki, księgi i niektórzy naukowcy. Czasem pojawiali się i tacy, którzy rozmyślnie propagowali kłamstwa historyczne i – o zgrozo – znajdowali wielu słuchaczy. A dziś dożyliśmy takich czasów, że tym właśnie pseudohistorykom pozwala się mówić głośno i pisać o swoich fanaberiach a ich „wypociny”, bo inaczej nie sposób tego nazwać, umieszcza w najlepszych bibliotekach. O tempora! O mores!

I dlatego chciałoby się powiedzieć– jak z naszą wiedzą historyczną ma być dobrze, jeśli dochodzi do takich rzeczy? Jeśli „turbosłowianie” i zwolennicy „Imperium lechickiego” zaczynają mówić na głos. I to nie tylko mówić, ale i pisać. Pisać naprawdę dużo i znajdować wydawców. W sumie akurat temu ostatniemu ogniwu nie ma się, co dziwić. Przecież każdy ma prawo wydać swą książkę. Nieważne czy słabiutką powieść, kiepski reportaż czy bzdury pod szyldem historii. O ile robi to za swoje pieniądze. Najgorzej, kiedy pozycje spod znaku Wielkiej Lechii zaczynają ukazywać się w renomowanych wcześniej domach wydawniczych. Ale i wydawnictwom ciężko się dziwić. Z uwagi na katastrofalny stan polskiego czytelnictwa, wydaje się to, na czym można zarobić. I to właśnie w tym całym procederze jest najstraszniejsze to, że pseudohistoryczce gnioty znajdują dziś czytelników. I to dużo czytelników.

Jasny płynie stąd wniosek, że nie będzie z naszą wiedzą historyczną dobrze, bo i być nie może, dopóki więcej Polaków sięga po pozycje o Wielkiej Lechii i starożytnej historii Słowian, pokonujących Aleksandra Wielkiego niż po naprawdę dobre książki spod pióra najlepszych polskich historyków. A przecież i wśród nich znaleźć można rzetelne pozycje popularnonaukowe (patrz: książki Jerzego Besali czy naprawdę proste pisarstwo Normana Daviesa).

A przy tym martwi jeszcze jedno. Martwi to, iż coraz częściej „turbosłowiańskie” bzdury traktuje się jak pozycje naukowe. Niech za przykład tego służy jedna z niedawnych przygód naszego redaktora naczelnego. Z racji jego naukowego zacięcia Szef jest częstym gościem pewnej biblioteki, uważanej przez ogół czytelników za bardzo dobrą. Niestety na tej wizji pojawia się głęboka rysa, gdy weźmiemy pod uwagę wydarzenie, podczas którego powstało zdjęcie tytułowe dzisiejszego tekstu. Tak właśnie! Wielkolechickie fantazmaty w dziale z książkami naukowymi. To jest straszne. Bo od takich właśnie epizodów zaczyna się przewroty w świecie. A „kłamstwo powtórzone (napisane i przeczytane) tysiąc razy… Niestety oby nie było tak i w tym przypadku.

Ale nie tylko jeden z nurtów w polskiej literaturze jest przyczyną żałosnego stanu naszej wiedzy historycznej. Należy a niego obwiniać także tych, których inni, albo oni sami, uważają za autorytety. Polityce, oficjele, celebryci, dziennikarze! To o nich mowa. Chcąc nie chcąc często ich słuchamy (szczególnie tych pierwszych i ostatnich) i na ich wypowiedziach budujemy swoje zręby wiedzy popularnej– historycznej między innymi. A oni nawet, kiedy z wykształcenia mienią się historykami, zwykle swymi wypowiedziami na temat historii piszą bajki, jakich mało. Przykład? Bardzo proszę!

W jednej z całodobowych telewizji informacyjnych zabiera głos były minister sprawiedliwości:

„…pani redaktor, jak mawiał Napoleon– ‘państwo to ja’, dziś niektórzy myślą tak samo…”

„Państwo to ja”– przecież było coś takiego, ktoś tak powiedział. Prawda! Jednak na pewno nie Napoleon. Ani pierwszy, ani żaden kolejny.

A legendą obrosły już teorie jednego z polskich wiceministrów o tym jak polski naród uczył Francuzów jeść widelcem czy teoria innego polityka o tym, iż wszystkie Imperia, między innymi Rzymskie, upadały w szczycie potęgi.

Ale to jeszcze nic. W naszej wspaniałej rzeczywistości mamy przecież ministra nauki (sic!!!), który twierdzi, że ludzkość istnieje od miliardów lat i Marszałek Sejmu, która o agresji sowieckiej i Katyniu uczyła się z przedwojennych podręczników.

Przez takie – nieważne zamierzone czy nie – wtopy tych, których społeczeństwo słucha nasz stan wiedzy historycznej jest, jaki jest. Fatalny.

A co zrobić, żeby go poprawić? Tu już potrzeba szerszych rozważań. Może rozwiązań systemowych, bo i szkolna edukacja historyczna pozostawia wiele do życzenia. Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść…    

Dawid Siuta

2 komentarze

  1. Myślę, że istotny jest też nakład pracy. Aby napisać dobrą książkę, nawet popularnonaukową, trzeba sięgnąć do źródeł, zrobić kwerendy w archiwach, przygotować bibliografię, sprawdzić stan badań. To zabiera czas i kosztuje. Tymczasem turbolehickie bzdury oraz „publicystykę historyczną” można produkować seryjnie bez większego wysiłku. Dlatego liczba publikacji pseudonaukowych jest tak wielka.

    • Dawid Siuta

      W większości wypadków rzeczywiście jest to prawda. Jednak w dobie wszechobecnego dostępu do internetu, gdzie dostępnych jest mnóstwo źródeł naprawdę można napisać niezłą książkę nawet bez wychodzenia z domu.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*