J.J. Anselmi, Ciężar przeznaczenia. Historia doom, sludge i postmetalu
Frank Zappa powiedział kiedyś, że „mówić o muzyce, to jak tańczyć o architekturze”. Pewnie zdziwiłby się, jak finezyjnie „zatańczyło” pióro JJ. Anselmiego piszącego Ciężar przeznaczenia. Lekkość, z jaką prowadzi narrację, jest tu odwrotnie proporcjonalna do ciężaru muzyki, o której pisze.
Into the Void
Od zawsze miałem wrażenie, że dźwięki muzyki dochodzące do ludzkich uszu są wypadkową składników w wielu przypadkach także niebędących czysto muzycznej natury. Grają nie tylko instrumenty – w metaforycznym DNA tonów płynących z głośników zapisane są między nutami takie informacje, jak nastawienie grającego, jego wrażliwość, geograficzne i etniczne pochodzenie, zwyczaje, a nawet – zeitgeist i okoliczności, w jakich tworzył.
Z mnogości stylów i mód zaś chyba żaden gatunek nie niesie tak potężnego ładunku muzycznego i symbolicznego, co heavy metal. I chyba żaden, może poza punk rockiem, posługując się zupełnie oryginalną i swoistą poetyką nie komentuje tak dosadnie mrocznej strony rzeczywistości współczesnego świata.
Wyszydzany i deprecjonowany przez lata. Wyśmiewany przez reprezentantów tak zwanej „kultury wysokiej” jako prymitywny, szkodliwy i przeznaczony dla niezbyt inteligentnych odbiorców. Przerażający purytanów, moralistów i duchownych, wskazywany jako źródło obyczajowej degrengolady młodych i rozkładu tradycyjnych wartości.
Muzycy z nim związani nierzadko sami budowali swoją czarną legendę, prześcigając się w przesuwaniu granic między sztuką a skandalem – szalały plotki o okultystycznych rytuałach, a okładki płyt brylowały wizerunkami demonów, szkieletów masakr, odwróconych krzyży i pentagramów.
Płonęły miejsca kultu, a wybryki sceniczne i hedonistyczny styl życia niektórych muzyków stawały się mitami fundacyjnymi metalowej legendy. Zdarzyły się nawet morderstwa i samobójstwa, na czele z mroczną historią norweskiego zespołu Mayhem.
Od prawie sześćdziesięciu lat heavy metal nadal odstrasza co bardziej konserwatywnych melomanów, przyciągając jednocześnie wszystkich tych, których nie pociąga komercyjny mainstream, budząc ich dumę z poczucia przynależności do dość ekskluzywnego i hermetycznego kręgu wtajemniczenia.
Children of the Grave
Ja sam byłem tym znudzonym radiową papką dwunastolatkiem, kiedy gdzieś pomiędzy płytami kompaktowymi kurzącymi się w moim domu znalazłem dość intrygująco wyglądający krążek. Zamarłem, kiedy po odgłosach katedralnych dzwonów i padającego deszczu pokój wypełnił ten złowieszczy niczym grzmot akord, i ten opętany śpiew.
To były pierwsze dźwięki utworu Black Sabbath z eponimicznego albumu kapeli o tej samej nazwie. Tak zaczął się heavy metal w moim życiu. Tak zaczął się metal w życiu setek tysięcy mi podobnych. Tak, według wielu znawców i historyków muzyki zaczął się na świecie – nie tylko doom metal, ale i cały gatunek w ogóle.
Jak mawia młodzież, w metal można różnie. Wirtuozersko i prosto. Melodyjnie i kakofonicznie. Rozwlekle i krótko. Gardłowo drąc struny głosowe niczym demon smażony w piekielnej smole, albo serwując melodyjne belle canta niczym Pavarotti.
J.J. Anselmi opowiada o historii trzech specyficznych podgatunków (doom, sludge i postmetalu), które pomimo subtelnych różnic łączy jedno – miażdżący ciężar nisko strojonych gitar, wyposażonych w struny grube niczym druty telegraficzne, oraz łomot perkusji, jak głazów rzucanych przez trolle w mury Minas Tirith.
To świat, w którym potężne uderzenia podlanych fuzzem wioseł kroczą niczym brontozaury po jurajskich dżunglach, wprawiając ziemię w drżenie, a stojący za mikrofonem postawni, brodaci i długowłosi drwale, tajemniczy czarnoksiężnicy lub eteryczne, ponętne wiedźmy snują swoje psychodeliczne wizje o podróżach po pustynnych planetach, bagnach, dziwnych okultystycznych rytuałach i apokalipsie.
Electric Funeral
Anselmi niezwykle zgrabnie kreśli historię poszczególnych podgatunków, opowiadając ją przez pryzmat dziejów najważniejszych kapel – jego narracja jest ogromnie potoczysta i przyswajalna nawet dla laika. Co ważne z punktu widzenia historyka i geografa – wyjaśnia ówczesne nastroje społeczne i genius loci powodujący takie, a nie inne brzmienie konkretnych zespołów.
I robi to z niemałą erudycją muzyczną – np. opowiadając o korzeniach przypomina o zespołach, których wkład w rozwój muzyki niosącej na swych barkach ciężar przeznaczenia nie jest nie tylko w Polsce, ale nawet i na świecie pamiętany (miliony słuchały Black Sabbath, ale któż pamięta takich artystów z bocznej drogi, jak okultystyczny Coven, sążniście ciężki Sir Lord Baltimore, czy trącący chropowatą rdzą Iron Claw?).
Co więcej, wszystkie informacje autor sprzedaje słuchaczowi tak, jakby był dobrze mu znanym kumplem, z którym z plastikowym kuflem piwa potrząsa głową pod sceną jakiegoś letniego festiwalu – nie stroni od przekleństw, które tutaj tylko dodają kolorytu, i delikatnych przeinaczeń faktów lub uproszczeń (np. mówiąc, że wojna wietnamska trwała od 1955 roku), co jednak aż tak nie razi. Jako perkusista, często wtrąca dygresje i opinie o grze bębniarzy, i to z pewnością można uznać za smaczek.
Wicked World
Przez ponad 350 stron podróżujemy od miejsca do miejsca. Na Wyspy Brytyjskie, gdzie w Birmingham przełomu lat 60. i 70. czterech rozczarowanych hipisowskim przesłaniem o kwiatach we włosach chłopaków z robotniczych rodzin postanowiło wyrazić frustrację rzeczywistością przemysłowego miasta i wiarę raczej w nuklearną apokalipsę, niż światowy pokój.
Przez zroszone deszczem ulice Nowego Jorku, gdzie były praktykujący satanista i zagorzały czytelnik pism Antona Szandora La Veya, pokręcony Bobby Liebling założył otoczony kultem Pentagram. Do lasów Oregonu, ojczyzny Yob, i nudnego stanu Waszyngton, matecznika legendarnych Melvins. Spalonych słońcem pustyń Kalifornii i Doliny Krzemowej, gdzie Al Cisneros i Matt Pike tworzyli toczące się niczym walec ody do marihuany.
Do zimnej Szwecji, gdzie pewien facet ubrany w ornat, mieniący się Mesjaszem wymyślił doom dance. Wreszcie do malarycznej i mglistej Louisiany, w której Eyehategod tłoczyło w uszy headbangerów mizantropiczne hymny o mordowaniu swojego szefa, a potem pójściu na hot dogi (nie zapomnając o ketchupie!).
The Wizard
Doskonała, napisana na ogromnym luzie książka o jednych z najbardziej specyficznych i frapujących podgatunkach ciężkiej muzyki. Anselmi nie zapomniał chyba o żadnym prominentnym ich przedstawicielu, i udowodnił, że muzyka to także obserwacja otoczenia, a z czasem – lustro swojej epoki i niezłe źródło historyczne. Polski czytelnik zaś w bonusie dostanie jeszcze wcale niemały dodatek na temat rodzimej sceny. Traktujcie tę pozycję jako rodzaj leksykonu czy vademecum – i niech ta moc was prowadzi!
„Follow the smoke to the riff-filled land.”[1]
Wydawnictwo: In Rock
Ocena recenzenta: 5/6
Zachary Mosakowski
[1] Fragment utworu „Dopesmoker” zespołu Sleep (wyd. 1999 i 2003).
Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem In Rock.