Marcin J. Szymański, Błażej Torański, Fabrykanci. Burzliwe dzieje łódzkich bogaczy
Od zera do milionera. Wielu marzy o tym by spełnił się ich „amerykański sen”. Podobno dzisiaj trudniej zrobić zawrotną karierę, startując z bardzo niskiego pułapu, a kiedyś było rzekomo łatwiej. Czytając „Fabrykantów” można dojść do wniosku, że to prawda. Książka przenosi nas w świat XIX-wiecznej Łodzi, która wyrosła właściwie z niczego i stała się miejscem gwałtownego rozwoju przemysłu, wielkich pieniędzy, ale i wielkich problemów.
Historia Johna Rockefellera jest przedstawiana za wzór człowieka, który dorobił się fortuny. Książka „Fabrykanci” pokazuje nam, że wcale nie trzeba sięgać za ocean. Rozwijająca się Łódź widziała niejeden wielki majątek, który wyrósł z niewielkiego biznesu.
Autorami książki są Marcin J. Szymański oraz Błażej Torański. Przyznać trzeba jednak, że tekst Torańskiego został niejako „dołożony” do książki. Ten ostatni rozdział zamyka publikację, ale i uzupełnia to narracji opisując rodzinę Heinzlów. Obok nic na kolejnych kartach pojawiają się mniej lub bardziej znane łódzkie rodziny fabrykanckie: Geyerowie, Scheiblerowie, Poznańscy, Silbersteinowie, Kunitzer, Buhlowie, Biedermannowie, Anstadtowie, Gehligowie, Urbanowscy. Gwoli ścisłości: 1) nie bez powodu mowa o Kunitzerze, a nie Kunitzerach, bo i wokół Juliusza obraca się narracja, a on nie pozostawił kontynuatorów; 2) można się zastanawiać czy Urbanowskich należy zaliczać do fabrykantów, bo przecież nie mieli fabryki, a warsztat kamieniarski, firmę budowlaną.
„Fabrykanci” są w pewnym sensie portretem zbiorowym. Piszę tak dlatego, że książka omawia poszczególne rody osobno, ale nie da się uniknąć przenikania się rozdziałów. Kontakty biznesowe, towarzyskie, sąsiedzkie czy koneksje rodzinne były przecież rzeczą naturalną. Zresztą Marcin Szymański wielokrotnie wskazuje na powiązania między przemysłowcami – to trzeba wydać córkę za mąż, to znowu mamy spór między Anstadtami a Biedermannami, a zaraz jest interes do zrobienia, albo trzeba pożyczyć pieniądze.
Zanim jednak wchodzimy w życie biznesowe, społeczene i prywatne fabrykantów, dostajemy krótką charakterystykę czy może raczej prezentację Łodzi czasów Reymonta. Poznajemy skrótowo dzieje Łodzi i ogólne warunki prowadzenia biznesu oraz rozwoju przemysłu. Autor przyjmuje tu w pewnym stopniu perspektywę bliską fabrykantom. I właśnie tą kwestię można uznać zarówno za zaletę, jak i wadę książki. Szymański wprost pisze, że chce pokazać łódzkich fabrykantów w inny sposób niż w „Ziemi obiecanej” Władysława Reymonta, gdzie postaci te mają wiele negatywnych cech. Opowiadając o fabrykantach z ich perspektywy, autor zastrzega, że nie chce wystawiać bohaterom laurki, a jedynie ukazać całościowy obraz tych ludzi – niejako pokonać obraz fabrykant-burżuja i wyzyskiwaczy, jak często widzieli swych pracodawców robotnicy. Ostatnia uwaga, jaką trzeba poczynić dotyczy charakteru książki – autor zastrzega wyraźnie, że nie jest to książka dla zawodowych historyków czy znawców tematu. Ponadto luki w wiedzy Szymański sam uzupełnił poprzez własną wizję wydarzeń. W związku z tym w tekście pojawiają się choćby dialogi między bohaterami oraz próby ukazania ich motywacji.
Wybór opisywanych rodów jest subiektywny, ale trafny. Mogę jedynie wskazać na Heinzlów, których nie ma w rozdziałach Szymańskiego, a perspektywa Torańskiego jest już inna, bardziej retrospektywna, poza własnymi słowami, oddaje on głos potomkom rodu.
Marcin Szymański postawił sobie trudne zadanie. Jak bowiem ukazać „burzliwe dzieje łódzkich bogaczy”, gdy każdy z rodów w pełni zasługuje na dużą monografię, która zawierałaby rodowód, biznes, działalność publiczną, pokrewieństwo, powinowactwo, siedziby, wkład w rozwój miasta etc. Wiele z tych kwestii znajduje odbicie w książce, choć w różnym stopniu w przypadku każdego z rodów.
Na przykład w rozdziale poświęconym Geyerom autor poruszył nie tylko kwestię zakładów włókienniczych, ale i innych przedsięwzięć (m.in. gorzelni i młyna). Wywody na temat rodziny to też kwestia panien z domu Weil, żonach synów Ludwika, a ich oraz ich potomków losy splatają się z dziejami zakładów przemysłowych, które przeżywały kryzysy i okresy prosperity. Działalności zarobkowej Geyerów towarzyszyła aktywność społeczna i filantropijna.
Ważnym problemem, który autor dotyka, jest świadomość narodowa. I nie dotyczy to tylko Geyerów, choć oni zostali szczególnie dotknięci. Niemieckie nazwisko i spolonizowanie rodziny, zrośnięcie się z Łodzią i miejscową ludnością były rzeczą nie do przyjęcia w czasie niemieckiej okupacji. W grudniu 1939 r. łódzcy fabrykanci przekonali się, że ich świat ginie – Niemcy zabili Roberta Geyera, Polaka, z pochodzenia Niemca.
Koniec fabrykanckiego świata widać we wszystkich opowieściach. Okres II wojny światowej, a tym bardziej lata powojenne, to przebieżka przez kolejne daty i fakty. I tak w przypadku Geyerów to m.in. informacja o umieszczeniu Muzeum Włókiennictwa w Białej Fabryce, a Biedermannowie nie chcieli się pogodzić z sowiecką, komunistyczną rzeczywistością i zakończyło się tragedią. Ich losy również były skomplikowane, ale pokazują też różne drogi, próby odnalezienia się w trudnych czasach. Biedermannowie, którzy z niczego stworzyli farbiarnię, wykańczalnię, rozwinęli zakłady włókiennicze w czasie, gdy Łódź stała się Litzmannstadt mieli swój wkład w konspirację i pomoc Żydom w getcie.
Problem przyjęcia Volkslisty dotknął również Scheiblerów, Anstadtów, czy Buhlów, z których jeden chętnie został „oficjalnie” Niemcem i czerpał z tego profity, jako fabrykant rzecz jasna. Ale wracając do głównego wątku…
Dzieje bogaczy to przed wszystkim wielkie pieniądze i biznes. Łódź włókiennictwem stała i basta. Na tym wielkich fortun dorobili się Scheiblerowie i Poznańscy. Karol Scheibler, magnat przemysłowy, stworzył imperium oparte nie tylko na włókiennictwie – po jego śmierci rodzina i zięć przejęli różnorakie firmy połączone przez więzy rodzinne, znajomości, kapitał, strukturę własności. Chciałoby się rzec „amerykański sen”, ale w Łodzi XIX-wiecznej takie sny się spełniały. Rozwijając swoje zakłady, Scheibler miał znaczny wpływ na rozwój miasta, również urbanistyczny.
Konkurujący z nim Izrael Poznański działał podobnie – jego imperium skupiało fabryki i majątek ziemski. Ale w przeciwieństwie do Scheiblera, Poznańscy prowadzili bardzo wystawne życie na kredyt i drenowali finanse zakładów przemysłowych (choćby poprzez własny dom handlowy). Dlatego też, gdy w latach międzywojennych Scheiblerowie połączyli siły z Grohmanami, by ratować firmy, Poznańscy stoczyli się po równi pochyłej, a ich imperium okazało się kolosem na glinianych nogach i zostało przejęte przez włoskich bankierów za długi.
Historia łódzkiego przemysłu to zarówno fabryki włókiennicze, farbiarnie, jak i choćby browary, bo przecież robotnik pić coś musi. Tu trafiamy na Anstadtów i Gehligów. Choć ci ostatni znani są również z handlu i architektury. A jeśli już o architekturze, to warto wspomnieć w ogóle o wkładzie fabrykantów w budownictwo. Szymański i ten problem porusza – obok zakładów wyrastały robotnicze osiedla finansowane przez przemysłowców, a także siedziby samych fabrykantów, z których najbardziej znany jest pałac Poznańskich. A przecież jeszcze są wspaniałe grobowce i architektura fabryczna.
Spierać się można czy tego rodzaju działalność nie powinna znaleźć większego odzwierciedlenia w książce, bo na pewno byłby to ciekawy aspekt bogactwa, ale i postaw fabrykantów – w końcu to nie tylko postawienie domu sobie i robotnikom, to także tworzenie miasta, pokazanie własnej siły i pieniędzy. A te fabrykanci potrafili pokazać przez darowizny na różne cele, ot na przykład świątynie (niezależnie od wyznania), cmentarze (Poznański ofiarował ziemię pod cmentarz żydowski), stowarzyszenia czy szpitale.
Kolejnym dymiącym kominom, przekształceniom własnościowym, sporom na linii robotnicy-fabrykanci, biznesowym sukcesom i porażkom, latom ciężkim, wojnom, działalności publicznej, społecznej i niekiedy politycznej fabrykantów towarzyszy ich prywatne życie, bo przecież byli ludźmi z krwi i kości. Jak pokazuje autor, choć mieli pieniądze, nie obce im były choroby, zmartwienia, mieli wady, jedni twardo stąpali po ziemi, inni byli utracjuszami, a jeszcze inni artystami (np. Urbanowscy). Niektórzy zapłacili wysoką cenę za swoją pozycję, pozycję kapitalisty – Mieczysław Silberstein i Juliusz Kunitzer zostali zabici.
Kończąc już, jak wspomniałem ostatni rozdział „Ziemia utracona”, który wyszedł spod pióra Błażeja Torańskiego, opowiada o Heinzlach. Czyni to w dużej mierze oczami potomków Juliusza Heinzla i uzupełnia poniekąd książkę, bo brak w niej „zwykłego” rozdziału o Heinzlach. Z drugiej strony szkoda, że tego typu spojrzeń w przypadku innych rodów (a ich członkowie często żyją gdzieś w świecie).
Podsumowując już, na plus zaliczyć trzeba wielowymiarowość poruszanej problematyki, lekkie pióro oraz ilustracje ukazujące Łódź, jej architekturę (nie tylko przemysłową) oraz samych fabrykantów. Natomiast własna wizja wydarzeń, propozycja tego, jak mogło być, to w mojej ocenie raczej minus, ale to w końcu książka popularyzująca temat, a nie monografia naukowa. A i dialogi w pewnym sensie wspomagają, wzmacniają, ożywiają narrację. Zabieg taki nie jest odosobniony – podobnie zrobił Szymon Nowak w „Dziewczynach wyklętych”. Idąc dalej, czy sympatyzowanie z fabrykantami, patrzenie ich oczami, jest zaletą czy wadą? Trudno mi powiedzieć. Najlepiej sięgnąć samemu po książkę i wyrobić sobie zdanie.
Wydawnictwo Zona Zero
Ocena 4/6
Robert Witak