To, co obecnie dzieje się na Ukrainie nie ma precedensu we współczesnej Europie. Ludobójcy, mordercy kobiet i dzieci są wynoszeni na ołtarze tradycji narodowej, na której buduje się państwo. Czci się funkcjonariuszy totalitarnego SS i upamiętnia się ich w przestrzeni publicznej. Do tego aktywnie angażowany jest Kościół greckokatolicki, którego przedstawiciele uczestniczą w takich uroczystościach. Naprzeciw temu stają ocalałe z niewyobrażalnych dramatów „Dziewczyny z Wołynia” autorstwa Anny Herbich, które po prostu dają świadectwo prawdzie.
Jeżeli ktoś kiedykolwiek przeżył konflikt zbrojny, to wie, że uczuć z nim związanych nie da się opisać nawet za pomocą najbardziej wyszukanych zwrotów języka polskiego. Należy zgodzić się z autorką „Dziewczyn z Wołynia”, że rzeczą gorszą od wojny jest jedynie ludobójstwo. Masowy mord dokonany na narodzie, na mężczyznach, kobietach i dzieciach – na ludziach, którzy nie chcieli i nie mieli jak się bronić. Nie chcieli dlatego, że Wołyń był dla nich domem, tam mieszkali ich przyjaciele i sąsiedzi. W gruncie rzeczy nie wierzyli, że ludzie, z którymi przez wiele lat żyli na wołyńskiej ziemi, zdolni są do takich okropieństw. Wielu Ukraińców chwyciło za siekiery, widły i inne narzędzia, które posłużyły im do walki z bezbronnym polskim społeczeństwem, w imię banderowskiego raju wolnej Ukrainy. Znalazło się też wielu „sąsiadów”, którzy narażając własne życie, stanęli po stronie dobra, szanując w ten sposób jedno z najważniejszych przykazań dekalogu wyznawanego przez pokolenia katolików różnych obrządków. Piąte przykazanie: „Nie zabijaj”, miało się stać sprawdzianem człowieczeństwa. O tych właśnie ludziach jest książka, jest świadectwem dziewięciu „wojowniczek”, które opowiedziały o tym, jak wyglądało ludobójstwo dokonane przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojne ramię – Ukraińską Powstańczą Armię.
Łzy teraz i kiedyś
Czytając książkę trudno uwierzyć, że tak było w rzeczywistości. Niestety, kolejne rozdziały to prawdziwe historie niewyobrażalnego bestialstwa i zorganizowanej eksterminacji, która dotknęła Polaków tylko dlatego, że byli Polakami. Cudem uratowane z pożogi i mordów „Dziewczyny” świadczą o tragicznej prawdzie. Czy te relacje są tylko dla ludzi o mocnej psychice? Zdecydowanie nie, ponieważ pomimo brutalnych szczegółów, relacje czyta się „całym sobą”, przenosząc się niejako w tamten czas i stając się obserwatorem ocalenia. Podczas lektury łzy z całą pewnością spłyną po niejednym policzku, będąc wyrazem natury człowieka i współczucia, ponieważ bohaterki nie czynią oprawcom wyrzutów. Pomimo przeżytej tragedii opowiadają swoje historie rodzinne, wspominają o wielokulturowości i wspaniałościach Wołynia, pięknych tradycjach i o wielu sprawiedliwych ludziach, którzy gotowi byli poświęcić życie własnych rodzin dla ocalenia innych.
Na pewno percepcja odbioru „Dziewczyn z Wołynia” u każdego będzie inna, ale nad książką nie można przejść do porządku dziennego. Patrząc na tragiczną stronę wspomnień dzieci, można dojść do wniosków, że pamięć ludzka jest zawodna, że coś uległo zatarciu lub zostało wyolbrzymione? Nic podobnego. Przekazy są nie tylko spójne, ale także bardzo przypominają te, które można usłyszeć z opowieści innych ocalałych świadków tamtych wydarzeń. Takich ludzi było znacznie więcej, więc może książka stanie się inspiracją dla wołyńskich rodzin, by opowiedzieć i ocalić wspomnienia? Być może zebrane przekazy pozwolą dokonać analiz, które pomogą określić, ile osób zostało zamordowanych i gdzie? Ukraińcy niestety zbyt łatwo w obecnych warunkach dyktatu narracji kultu OUN/UPA stawiają znak równości pomiędzy ludobójczą działalnością swojej partyzantki i Armii Krajowej. W takich momentach zawsze należy zapytać o konkretne przykłady, nazwy miejscowości, nazwiska ludzi. Niestety w wielu przypadkach osoby, które z przekonaniem mówiły o akcjach odwetowych polskiej partyzantki, na pytanie o podanie konkretów zaczynają brnąć w uogólnienia.
Tragiczne Kresy
Przebywając kilka lat temu na dawnych Kresach (okolice Sarn, przy dawnej granicy wschodniej II RP), ekipa Stowarzyszenia „Wizna 1939” pod przewodnictwem Dariusza Szymanowskiego poszukiwała miejsc pochówku pomordowanych przez sowietów w 1939 r. żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza. Prowadzono wtedy rozmowy z wieloma miejscowymi Ukraińcami. Ci przyjaźni ludzie (w znacznej większości), nie do końca rozumiejąc jaki jest cel poszukiwań, wskazywało kolejne miejsca mordu dokonanego na Polakach. Niestety „po cichu” wspominali, że chodzi o mordy dokonywane przez Ukraińską Powstańczą Armię. Skala ludobójstwa była tak duża, a miejsc, gdzie jeszcze mogą spoczywać zamęczeni Polacy, jest tak wiele, że nawet przy pomyślnym przebiegu zdarzeń nie będzie można zakończyć takich badań przez lata. Wątpliwe jest też, żeby w najbliższym czasie strona ukraińska pozwoliła na poszukiwania. Ukraińscy historycy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że czas i niekontrolowana „czarna archeologia”, która przybiera tam niebywałe rozmiary, wkrótce pozbawi Polaków możliwości realizacji rzetelnych badań i ekshumacji. Po wcześniej przekopanych i ograbionych mogiłach nie zostanie nic więcej niż szczątki, które poza identyfikacją nie przybliżą nam narodowości, a przedmioty osobiste, które mogły być przy ofiarach i zostać rozkradzione, staną się niemożliwe do rozpoznania przez specjalistyczny sprzęt elektroniczny. Właśnie dlatego wspomnienia i relacje zawarte w książkach pozwalają z jednej strony lepiej zrozumieć ludzkie, niewyobrażalne tragedie, a z drugiej być mogą być przyczynkiem do dalszych badań historycznych w tym zakresie, a może nawet badań terenowych i poszukiwań na szerszą skalę.
Wołyń się nie skończył…
Książka jest świadectwem, ale przede wszystkim swoistym pomnikiem męczeństwa Kresowian. Za chwilę na kolejnym spotkaniu autorskim ktoś przeczyta fragment i zada pytanie, a to będzie kolejny krok do kształtowania zbiorowej pamięci. Ludzi świadczących o tamtych wydarzeniach jest coraz mniej. Prawdzie będą hołdować ich dzieci i wnuki, które dzięki książce zrozumieją, że teraz na nich spocznie ogromna odpowiedzialność dawania świadectwa prawdzie. Dopiero współcześnie Polska upomina się o swoich synów i córki. Jeszcze dość nieśmiało, ale z popiołów zapomnienia powstaną ludzie, którzy powiedzą, że to właśnie ich rodzina pochodzi z Kresów i są z tego dumni. Upomną się o szczątki bliskich, a może w przyszłości, zgodnie z chrześcijańskim zwyczajem pochowają w uświęconej ziemi ich prochy. Takie jest także marzenie wielu Polaków, ponieważ na ołtarzu dobrych stosunków z odradzającą się na koszmarach totalitaryzmu banderowskiego Ukrainą zapomina się o męczeństwie, snując czasami półgębkiem dysputy o „zbrodni ze znamionami ludobójstwa”. Spora część społeczeństwa ukraińskiego jest zastraszona i nawet jeżeli zna prawdę, oficjalnie boi się do tego przyznać.
Polecając zatem całym sercem prawdziwą i chwytającą za sumienia książkę Anny Herbich można dodać, że jest to obowiązkowa lektura nie tylko dla miłośników Kresów. Każdy pasjonat historii znajdzie w niej to, co dla tej pasji powinno być najważniejsze – losy ludzi. Bez wątpienia warto też przekazać kolejnemu pokoleniu, że totalitaryzmy są złe, bez względu na barwy, odcienie i kryjące się za nimi ideologie. Religia natomiast, jeżeli nie szanuje życia ludzkiego, także staje się totalitarna, a jej przewodnicy nie różnią niczym się od terrorystów. Warto więc sięgnąć po prawdę zawartą w książce „Dziewczyny z Wołynia”, a w wolnych chwilach od lektury zadumać się nad zaniedbaniami, które przez lata spotykały naszych pobratymców. W tej sprawie jest bardzo wiele do nadrobienia, a książka jest krokiem milowym w kształtowaniu pamięci historycznej. Tam, gdzie jest pamięć i groby naszych bliskich, jest także skrawek Polski. Stańmy się więc orędownikami i świadkami historii, którzy nie będą bali się mówić prawdy. Z przekonaniem można stwierdzić, że „Dziewczyny z Wołynia” autorstwa Anny Herbich pomogą nam w tym doskonale.

Książka „Dziewczyny z Wołynia” została wydania przez Znak Horyzont. Premiera odbędzie się na „Przystanku Historia IPN” – w poniedziałek 16 lipca br. o godz. 18.00.
Marcin Sochoń