Adwokat oskarżycielem w stalinowskim sądzie 

W czasach stalinowskich adwokaci, tak naprawdę, nie byli potrzebni, ponieważ ważny politycznie wyrok z góry ustalała władza przed rozprawą. Funkcjonowali oni dla zachowania pozorów. Przekonywali klientów, aby przyznawali się do niepopełnionych win. Byli częścią systemu represji.

Adwokatem, szczególnie wojskowym, za czasów stalinowskich nie mógł zostać każdy, choćby najbardziej doświadczony mecenas. Na listę obrońców wpisywano tych, którzy zyskali aprobatę Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Józef Światło, po ucieczce zagranicę, zdradził, że: „Dla pewności zatwierdzani są tacy adwokaci, przeciw którym bezpieka posiada kompromitujące materiały”.

Nawet, gdy adwokat miał najlepsze intencje niewiele mógł zrobić dla swojego klienta.

Niewygodni likwidowani

Tadeusz M. Płużański, autor książki Bestie pisze tak: „Różański postawił sprawę jasno: obowiązkiem rady obrońców [której przewodniczył Maślanko – TMP] jest gromadzenie dowodów przeciw oskarżonym. Sędziowie, chcąc stanąć po właściwej stronie tajnej policji politycznej, dzwonili do Różańskiego z pytaniem, jaki wyrok sugerowałby, będąc na ich miejscu. Różański odpowiadał lakonicznie: »pięć… dziesięć lat… dożywocie… kara śmierci«”.

Jednym z „najsłynniejszych” adwokatów był właśnie Mieczysław Maślanko. Brał tak wysokie stawki, że niewielu było na niego stać. Znano go z kroniki filmowej, jak perorował w słynnej sprawie „szpiega” Robineau – kluczowej dla bezpieki. Był też adwokatem Henryka Dąbrowskiego, milicjanta ze Sprawy Elbląskiej (głównie reemigranci z Francji zostali bezpodstawnie oskarżeni o podpalenie hali turbinowej). Maślanko dostał od jego żony trzy tysiące złotych honorarium, tak przynajmniej donieśli bezpiece szpicle. Robotnik zarabiał przeważnie od 500 zł do 800 zł. Oczywiście po wymianie pieniędzy w 1950 roku.

Płk Mieczysław Widaj

Maślanko znajdował się na specjalnej liście tajnych obrońców. Wiemy o niej z zeznań sędziego płk Mieczysława Widaja z 1956 roku. „Nie dość, że była lista obrońców wojskowych, była jeszcze lista tajnych obrońców wojskowych, to znaczy dopuszczonych do spraw tajnych”.

Aby znaleźć się na tej liście i się na niej utrzymać, adwokat musiał przestrzegać ubeckich zasad. Jakich?

Ujawnił to Józef Światło. Był on świadkiem rozmowy Maślanki z gen. Romanem Romkowskim, wiceszefem bezpieki, który zapytał wtedy mecenasa, czy zdaje sobie sprawę, że oskarżony Doboszyński (przedwojenny działacz narodowy, został skazany przez stalinowski sąd w lipcu, a stracony 29 sierpnia 1949 roku) jest winien: „Adwokat Maślanko gorliwie potwierdził. Wówczas Romkowski poinformował go o celach politycznych jakie partia chce osiągnąć podczas tego procesu. (…) W wyniku tej rozmowy Maślanko przekonywał Doboszyńskiego, że powinien przyznać się do winy i w ten sposób zasłużyć na łagodniejszy wymiar kary. (…) Rozmowy oskarżonych sam na sam z obrońcami były nagrywane na taśmę przez podsłuch. A więc obrońca, który się wychylił od tej linii, mógł być szybko likwidowany”.

Do adwokatów sędziowie i prokuratorzy nie mieli zaufania. „Wrogami klasowymi” nazwał mecenasów płk Stanisław Zarakowski, naczelny prokurator wojskowy podczas odprawy z podwładnymi. Zakazywał im kontaktów z adwokatami do niezbędnego minimum. Podobnego zdania był szef Departamentu Służby Sprawiedliwości płk Henryk Holder. Zalecał, aby trzymać się od mecenasów z daleka, gdyż: „Porządni ludzie są w adwokaturze rzadkością”.

Mecenas kadził prokuratorowi

Nie ma wątpliwości prof. dr hab. Marek Safjan, że w czasach stalinowskich nie istniała praktycznie możliwość normalnego funkcjonowania adwokatury. Ta bowiem zawsze wymagała minimalnego poziomu rzetelności procesu sądowego i zachowania czegoś więcej aniżeli pozoru sprawiedliwości. Obrońcy tamtych czasów byli elementami systemu represji, jego funkcjonariuszami. Jak pisał jeden z historyków tej epoki: „Zgodnie z ówczesnymi obyczajami obrońca nie tyle bronił oskarżonego, ile go tłumaczył. Kadził prokuratorowi, a oskarżonego przedstawiał jako bezwolne narzędzie. W ten sposób obrońca stawał się dodatkowym oskarżycielem pomocniczym  w procesie”.

Udział obrońcy niemożliwy

Nie podczas każdej rozprawy obrońca towarzyszył oskarżonemu. Regulował to Kodeks Wojskowy Postępowania Karnego. Udział mecenasów był w zasadzie obowiązkowy, gdy przed wymiarem sprawiedliwości stawali: głusi, nieletni, niepoczytalni lub gdy sprawę rozpatrywano zaocznie, lub kiedy groziła kara śmierci. W innych przypadkach obrońca mógł być, ale nie musiał. Gdy sędzia zdecydował, że proces sądowy jest tajny, wtedy udział obrońcy okazywał się niemożliwy.

Sędzia Zygfryd Turek
fot. Archiwum IPN

Na podstawie wymuszonych zeznań powstał przeciw Tadeuszowi Słomińskiemu, pracownikowi przedwojennej dwójki (wywiadu) akt oskarżenia, a potem w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Gdańsku odbyła się rozprawa w dniach od 19 do 22 grudnia 1950 roku. Sędzia Marian  Brzoziński (poprzednie nazwisko Bryś) zdecydował o wykluczeniu jawności i zabronił udziału obrońcy. Inni oskarżeni w tej samej sprawie (szpiegostwo na rzecz Francji), ale w oddzielnych rozprawach, mieli obrońców. Zapadł wyrok dożywocia.

Najwyższy Sąd Wojskowy 23 lutego 1951 roku przyznał rację odwołującej się  prokuraturze i uchylił wyrok dożywocia. Przekazał do ponownego rozpatrzenia w innym składzie sędziowskim. Skargę rewizyjną skazanego pozostawił bez uwzględnienia. Dopiero wtedy zgoda na pomoc adwokata została uwzględniona. Przybył on do więzienia na rozmowę ze Słomińskim. Efektem spotkania było jego pismo do sądu. Jak się później okazało, podczas rozprawy, pomogło „jak umarłemu kadzidło”. Sprawę przydzielono kpt. Zygfrydowi Turkowi z WSR w Gdańsku. Musiało być dla niego jasne, że tylko kara śmierci w ocenie NSW jest odpowiednia. (Jeśli chcesz wiedzieć jak się zachował sędzia Turek kliknij tutaj).

Bezradny adwokat

Józefa Olejniczaka, (lat 22) ze Sprawy Elbląskiej bezpieka aresztowała 28 marca 1950 roku. Zachowały się cztery listy adwokata Tadeusza Bruna z Sopotu przesłane do matki chłopaka. Pochodzą z 1950 i 1951 roku, czyli czasu przed procesem, gdy nie miała kontaktu z synem. Z kilku słów skreślonych przez adwokata można się domyślić, co czuła matka, gdy je czytała. Pierwszy zachowany list pochodzi z 2 sierpnia 1950 roku i przynosi bolesne konkrety: zarzuty z art.7 tzw. małego kodeksu karnego o szpiegostwo (groziła  kara śmierci) oraz żądanie 10 tys. zł na koszty badania wstępnego. Średnia płaca w Polsce po wymianie pieniędzy w 1950 roku, według historyka Bogdana Łukaszewicza, wynosiła 889 złotych. Natomiast najniższa, wg jego ocen, nie przekraczała 400 złotych. Józef Olejniczak, kiedy pracował w Zakładach Mechanicznych im. Gen. Świerczewskiego w Elblągu zarabiał ok. 500 złotych. Jego ojciec po aresztowaniu syna stracił pracę w tej samej fabryce.

Następny list napisał adwokat 18 sierpnia. Nakazuje przyjechać za cztery dni od drugiej do trzeciej popołudniu i wziąć ze sobą zaliczkę. Informuje też, że według prokuratora śledztwo potrwa do początku października. Nie sprawdziła się obietnica. W liście z 10 kwietnia 1951 roku adwokat przekazuje informacje od szefa Wojskowej Prokuratury Rejonowej w Gdańsku: „Oświadczył, że wyszli spod jego władzy Józef Olejniczak, Bolesław Bubulis, Alojzy Janasiewicz. Jest sprawa wyznaczona na 25 kwietnia 1951 r.” Tak się jednak nie stało, trzeba było czekać do lutego 1952 roku. Adwokat radził matce, by zwróciła się do Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie o to, gdzie przesyłać pieniądze dla syna. Na koniec tłumaczy się tak: „Ja pełnomocnictwa drogą służbową złożyłem do Warszawy i nie mam do dziś wezwania i muszę czekać cierpliwie”.

Ostatni list, jaki się zachował, pochodzi z 8 listopada 1951 roku. Mecenas skierował go nie tylko do pani Olejniczak, ale do pań: Bubulis i Janasiewicz. Pismo to, to odpowiedź na wspólny list zdesperowanych kobiet, które najprawdopodobniej ostro domagały się działania ze strony adwokata. Dotknięty, tak napisał: „Natychmiast odpowiadam, na trochę niegrzeczne zapytanie Wasze, czy będę zajmował się sprawą Waszych synów. Otóż zajmuję się nią dosyć długo i podaję do wiadomości, że sprawa ich jeszcze nie wpłynęła do Sądu Wojskowego [dokładna nazwa Wojskowy Sąd Rejonowy – GW]  w Gdańsku, sprawa jest wyłączona i odbędzie się później. Obecnie odbywa się sprawa innych chłopców”. Na końcu zapewniał, że ciągle ma sprawę na oku.

Mecenas tylko milczał

Według KKWP (Kodeks Karny Wojska Polskiego) oskarżony i obrońca mieli wprawdzie prawo do przeglądania akt, ale tylko za zezwoleniem władzy nim rozporządzającej. Ta nie zawsze była skłonna udostępniać dokumenty.

Sądy wojskowe utrudniały widzenia obrońcy z jego klientem. Dodatkowo kategorycznie zakazywały mecenasom zabierania ze sobą notatek, zarówno po przestudiowaniu akt, jak i tych napisanych podczas rozprawy. Po pewnym czasie niszczono je komisyjnie. W protokóle rozprawy głównej  przeciw  9 reemigrantom z Francji (Sprawa Elbląska) z 18 do 22 lutego 1952 roku podano, co i w jakiej liczbie zniszczono: „Dwa odpisy aktów oskarżenia – kart 50, dwa odpisy protokółów rozprawy głównej – kart 106 oraz zapiski i notatki obrońców – kart 43”.

To jednak nie wszystko. Sędziowie faworyzowali prokuratorów. Z zasady odrzucali wnioski obrony i oskarżonego. Rola adwokatów była więc nikła. Józef Olejniczak, skazany w Sprawie Elbląskiej, prawie nie pamięta swojego obrońcy.

– Nie odgrywał żadnej roli podczas rozprawy. Nie odzywał się – wspomina. – Przed rozprawą przychodził do więzienia, ale nie wiedział o co mnie prokuratura i ubecy oskarżają. Nie udostępniono mu aktu oskarżenia. Nie zapamiętałem jego nazwiska, chociaż nazwiska i twarze ubeków i sędziów pamiętam do dziś.

Obrońca kontra pan życia i śmierci

Adwokat chociaż miał dobrą wolę i był z wyboru, niewiele mógł zrobić dla swego klienta.

Takiego wybrała matka Roberta Sokołowskiego, przywódcy nielegalnej organizacji młodzieżowej KUL – Zakon Krzyżacki. Mecenas posuwał się do środków pozaprawnych. Kobieta dobrze oceniała linię obrony mecenasa, czyli dowiedzenie niepoczytalności syna. Potem była wdzięczna za skuteczność skargi rewizyjnej w Najwyższym Sądzie Wojskowym.

Rozprawa rozpoczęła się 2 maja 1951 roku, a w sobotę 28 kwietnia oskarżony dostał do wglądu, a właściwie do przejrzenia, akt oskarżenia, podobnie adwokat. Czasu mieli niewiele, biorąc pod uwagę fakt, że trafiła się niedziela i dzień wolny od pracy, ale nie wolny od pochodu pierwszomajowego. Akt oskarżenia zarzucał Sokołowskiemu, że: „ (…) usiłował przemocą zmienić demokratyczny ustrój Państwa Polskiego. Przeprowadzał zebrania, podczas których omawiane były sprawy zdobycia broni, napadów rabunkowych, pisanie i kolportowanie ulotek antypaństwowych, oraz opracowywał metody walki z obecnym ustrojem”. Według KKWP była to zbrodnia stanu. Akt oskarżenia zawierał jeszcze zarzut, iż podczas zebrania 1 marca 1950 roku nakłaniał członków organizacji do zabójstwa Stefana Bocieja, który chciał wydać organizację bezpiece.  Do tego doszło przechowywanie broni bez zezwolenia.

Adwokat Sokołowskiego, jak już wspominałam, stwierdził, że jedynym ratunkiem jest uznanie przez biegłych jego klienta za niepoczytalnego. Nie próbował ich przekupić, ale przekonał Ryszarda Trębeckiego, by ten zeznał, że jego szef z KUL to „wariat”. To tylko w ten sposób uratowałby także siebie. Chłopak powiedział śledczym: „Sokołowski śmiał się i rozmawiał z Chrystusem.”

O tym dowiedział się Robert od matki podczas widzenia. Pochwalił się koledze w celi, a ten funkcjonariuszowi bezpieki i podczas rozprawy sędziemu Kazimierzowi Jankowskiemu. Ten ostatni złożył na adwokata doniesienie szefowi Wojskowego Sądu Rejonowego w Gdańsku.

Sędzia Jankowski nie miał wątpliwości, że Robert Sokołowski zasłużył na karę śmierci, a jego podwładni z KUL na wieloletnie więzienie. Nie przekonały go opinie biegłych o niepoczytalności oskarżonego. Pan życia i śmierci, brak wykształcenia prawniczego nadrabiał przesadną surowością, nie tylko w tej sprawie, wydał ponad 100 wyroków śmierci. To dobry sposób na awans, jeśli nie miało się wykształcenia prawniczego. Gdy sądził członków KUL, od ponad tygodnia piastował stanowisko zastępcy szefa Wojskowego Sądu Rejonowego w Gdańsku. Za niewiele ponad rok, po wyroku na Sokołowskim, był już szefem WSR w Koszalinie. Oto opinia Józefa Waszkiewicza, sędziego Najwyższego Sądu Wojskowego. Wyroki Jankowskiego ocenił jako „obłędnie surowe” oraz stwierdził, że czytając uzasadnienia, nie tylko on, ale i inni sędziowie mieli „zasadne wątpliwości co do poczytalności tego człowieka”. Jako przykład podaje wymierzenie kary banicji, której nie wprowadzono do ówczesnego polskiego prawa. Waszkiewicz uznaje, że mianowanie Jankowskiego szefem Sądu Marynarki Wojennej jest: „Kpiną ze zdrowego rozsądku”. Nie miał jeszcze wtedy skończonych studiów prawniczych, a zastępcą szefa WSR w Gdańsku został, nie będąc nawet studentem prawa.

Nie ma wątpliwości, że adwokaci stanowili część aparatu represji w stalinowskim wymiarze sprawiedliwości, praktycznie niesprawiedliwości. Nie mogło być inaczej, skoro wyrok w ważnych dla komunistycznej władzy sprawach, zapadał poza salą sądową. Warto też dodać, iż wszystko przebiegało zgodne z wolą Sowietów.

Grażyna Wosińska – dziennikarka, autorka: Pożaru i szpiegów. Warszawa 2013, Zbrodni czy wyrok na zdrajcy. Gdynia 2015 oraz Po dwóch stronach barykady. Miłość za żelazną kurtyną. Gdynia 2018. Była stypendystką marszałka województwa warmińsko-mazurskiego oraz prezydenta Elbląga.

Bibliografia:

Archiwum IPN, oddział w Gdańsku

      Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Gdańsku

      Akta śledcze ws. KUL – Zakon Krzyżacki

Błażyński Z., Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii. Warszawa 2012.

Burczyk D., Wojskowy Sąd Rejonowy 1946–1955. Gdańsk 2012.
Czerwiński D., Mapa terroru. Gdańsk 2016.

Jarosz D., Pasztor N., Robineau, Bassaler i inni. Z dziejów stosunków polsko-francuskich w latach 1948-1953. Toruń 2001.

Wosińska G., Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy. Gdynia 2015.

Wosińska G., Pożar i szpiedzy. Warszawa 2013.

http://palestra.pl/old/index.php?go=artykul&id=2964

http://zhwin.pl/wp-content/uploads/2013/01/Miedzy-prawda-a-propaganda.pdf

Fot. archiwum IPN w Gdańsku/Elblag.net

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*