Dzieciństwo za drutami obozu – wspomnienia Dziecka Zamojszczyzny

„Choćbyście unicestwili wszystkie nasze świadectwa, to nawet nieme słoje drzew, to nawet nasze nieme kości powiedzą w jakich żyliśmy czasach”Ryszard Krynicki

Od listopada 1942 do sierpnia 1943 roku Niemcy wysiedlili z Zamojszczyzny około 110 tysięcy osób. Wśród nich znalazło się ok. 30 tysięcy dzieci, nazwanych później Dziećmi Zamojszczyzny. Jednym z nich była bohaterka tego artykułu. W wysiedlonych wioskach mieli zamieszkać niemieccy osadnicy, m.in z Bessarabi, Ukrainy, Serbii czy ZSRR. Wysiedlonych umieszczano w obozach przejściowych w Zamościu i Zwierzyńcu, tam też dokonywała się selekcja. Zdolnych do pracy ludzie byli wywożono do Niemiec ewentualnie obozów koncentracyjnych. Dzieci o aryjskim wyglądzie wysyłano do Rzeszy w celu germanizacji, to tak zwany rabunek dzieci. Cała akcja nosiła kryptonim „Aktion Zamość”.

Wysiedlenia na Zamojszczyźnie

Wspomnienia Dziecka Zamojszczyzny:

„Przed wojną mieszkaliśmy na Majdanie (dzielnica Zamościa na północno-wschodnich peryferiach miasta). Mieliśmy prawie 2 ha ziemi. Na tamte czasy to było bardzo mało. Dom był na tamte czasy elegancki. Posiadał trzy pokoje, kuchnia, przedpokój, ganek oszklony cały. Były dwa wejścia od ulicy i od podwórza. W domu była także spiżarka. Nie było parkietów, ale podłogi nie były najgorsze, malowane. Tylko w kuchni nie były pokryte lakierem. Pamiętam jak mama co tydzień ją myła wodą z proszkiem. Dom ogrzewały piece kaflowe. Było co pokazać.

Majdan przed wojną należał do Kolegiaty (chodzi o obecny kościół katedralny w Zamościu p.w. św. Tomasza Apostoła, wówczas kościół kolegiacki). Można powiedzieć, że Majdan to ulica Zamościa. Pamiętam, że Kolegiata nie była opalana. U Ojców (chodzi o kościół pw. św. Mikołaja w Zamościu, należący do OO. Redemptorystów) gdzie chodziłam na roraty, oni mieli malutki piecyk, więc można było się ogrzać. Ciasno było bo i świątynia mała, i ludzi dużo zawsze było. Lubiłam spacerować podcieniami. Pamiętam jak ksiądz chodził po kolędzie, to zawsze babcia obiad wydawała.”

„Babcia miała dwójkę dzieci: tatusia i siostrę, która niestety po szkarlatynie nie wróciła do pełnej sprawności. Chodziła sama, ale niestety przez swoją chorobę nie mogła wyjść za mąż. Tata wysoki, przystojny, był bardzo obrotnym człowiekiem. Mama też była zaradna. Sama obrębiała pościel, firanki czy ścierki. Przed wojną śpiewała w chórze kościelnym, miała piękny głos.

Babcia była przedsiębiorcza. Lubiła pracować. Zbierała pokrzywy latem, hodowała prosięta na tych roślinach. Następnie przyjeżdżał rzeźnik i zabierał zwierzęta. Później dzięki temu dokupiła trochę pola, mówiąc, że ziemia swoją wartość ma. Chociaż rodzice byli temu działaniu przeciwni. Nie było bowiem komu uprawiać pola. Mama zajmowała się nami. Było nas sześcioro. Jak ja miałam 10 lat to najmłodsze niecały rok. Były u nas dwie krowy. Pamiętam cukiernię na Żeromskiego, babcia zanosiła tam mleko. Dobrze na tym wychodziliśmy. Zawsze w niedzielę dostawaliśmy paczuszkę z cukierni z pojedynczymi ciastkami. Przypominam sobie Żyda co przychodził do nas. Miał takie nosze, dwa wiaderka i skupował mleko. Jak się zaczęła wojna miałam sześć lat i szłam do pierwszej klasy. W zimie jak się nie pracowało w polu to tatuś uczył nas i czytać, i pisać,  więc mogłam zacząć wcześniej naukę. Sam skończył tylko cztery klasy szkoły podstawowej, bo tyle na Majdanie było. Pamiętam, że miał piękne pismo.

Mamy ojciec, był bardzo zaradnym człowiekiem. Działał przy kościele, na przykład zbierał na tacę. Zbudował kapliczkę na Majdanie, którą można do dzisiaj podziwiać. Nie był wykształcony, ale był zdolny. Niestety nie miał kto dać mu na naukę. Mieli około 4 ha ziemi. Połowę sprzedał, aby wykształcić mojego wujka Edka (Harczuka). Został urzędnikiem Urzędu Skarbowego. Mieszkał w Zamościu przy dzisiejszej ulicy Nowej. Niemcy przyszli do mieszkania i go aresztowali. Zabrali go na Rotundę, przebywał tam 8 dni. Jego córka miała dwa lata. Oni mieli takie zadanie, aby najpierw zniszczyć inteligencję. Po wyzwoleniu dopiero dowiedzieliśmy się, że został zamordowany.”

Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz – Birkenau, autorem zdjęcia jest Wilhelm Brasse

Edward Harczuk urodził się w Zamościu, w październiku 1908 roku. Został aresztowany 27 marca 1942 roku. W więzieniu na Rotundzie przebywał do czerwca tego samego roku, kiedy to został przeniesiony do aresztu na Zamku w Lublinie. 17 października 1942 roku, razem z sześdzisięcioma sześciomi innymi mężczyznami, został przywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Oznaczono go numerem 68792. 25 listopada został zamordowany. Osierocił żonę i dwuletnią córeczkę.

„Jak wyglądało życie pod okupacją ? Wydaje mi się, że normalnie. Niemców tutaj jeszcze nie było. Oni mieszkali w koszarach. Tylko, że bieda była. Tyle się zmieniło. Trzeba było oddawać kontyngenty. Z tego co posialiśmy niewiele zostało. W sklepach nie można było nic kupić, bo nie to, że biada, ludzie nie pracowali zawodowo, więc skąd mieli mieć pieniądze ?

Niemcy wysiedlili nie tylko cały Majdan, ale całą Zamojszczyznę. Nie wiedzieliśmy o tym, że nas też będą wysiedlać. Słyszało się, że byli już w Skierbieszowie, ale skąd mieliśmy wiedzieć, że przyjdą też do nas ? Nikt się nie spodziewał, że nas wysiedlą. My należeliśmy, jak nam się wydawało do Zamościa.

Jak wyglądały wysiedlenia ? Chodzili po domach, nie jeden, nie dwóch, ale kilku. Nie mówili dokąd jedziemy. A jeśli nawet, to nie rozumieliśmy. Pamiętam, że mieli przy sobie karabiny. Mężczyzn zabierali jako pierwszych. Robili selekcję. Przyszli do nas do domu, dali jakiś czas. Nie pamiętam czy był określony, ale wiem, że musieliśmy robić to szybko. Rzucili nam dwa worki, takie jak na mąkę, bo nas więcej było. Co można było do nich napakować ? Mamusia, nie jakieś gorsze ubrania zabierała, tylko te świąteczne. Dobrze, że to był grudzień bo przynajmniej na nas więcej ubrań założyła. Jakby było lato to nie mielibyśmy nic na zimę. Nie było by tego w co wziąć. Nie zabraliśmy pościeli ani prześcieradeł. Dobrze, że wzięła miskę i parę sztućców. Z Majdanu zginęło w Oświęcimiu ponad sto osób. Niewielu wróciło do domu. Ojciec pojechał na roboty do Niemiec. Nie wiedzieliśmy co się z nim stało, nie mieliśmy żadnych wieści od niego. Nas najpierw zagnali pod szkołę, a potem wywieźli do obozu w Zamościu na furmankach. Wiózł nas ten kto miał konie. Nie patrzyli na to czy miał rodzinę, dzieci. Jeśli furman został wyznaczony, że jedzie do Oświęcimia, koń zostawał na placu.”

„W obozie w Zamościu przebywaliśmy krótko, od 8 do 22 grudnia 1942 roku. Przychodziliśmy na komisję. Kazali rozebrać się nam do pasa, ściągnąć rajstopy i patrzyli na nogi. Jak ktoś miał krzywicę, czy jakiś inny problem to go inaczej traktowali. Moją mamę z szóstką dzieci zostawili. Rodzinę wuja, który miał tylko dwoje potomstwa, rozdzielili. Ciocię wywieźli do Niemiec, wuja do obozu, tam też zginął, dzieci odłączyli. Chłopcy mieli jeden 10 lat, drugi niecałe 7. Nawet nie pozwolili im być z nami. Mama chciała, to dostała po buzi od Niemca. Oni pojechali później do Siedlec. Dziadków też oddzielili od nas bo mieli inne nazwisko.

Oprócz kobiet i dzieci byli w obozie starcy. Jeśli miał przypuśćmy sześćdziesiąt lat i był sprawny, to baraku nie dostawał. Od razu brali go do obozu koncentracyjnego lub na roboty do Niemiec. Tylko niedołężni, którzy nie mogli sobie sami radzić. Jak nie miał swojej rodziny, to przydzielano ich tak jak dzieci do obcych. Przybrana rodzina musiała go traktować jak swojego. Dostawała na niego porcję jedzenia. Niektórzy dziadkowie, jeśli dostawali powiedzmy za dużą porcję chleba, to chodzili i szukali dzieci, żeby im oddać. Sobie potrafili zostawić niewiele, aby oddać potrzebującemu, obcemu maluchowi. Dziecko płakało, to mieli serce, żeby zaspokoić jego głód.

Mieszkaliśmy w baraku. Nie było rozdzielenia, że te dla mężczyzn czy te dla kobiet. Były trzy baraki. W nich prycze, nie spaliśmy pojedynczo. Jeśli załóżmy zmieściłoby się nas dziesięcioro, spało nas na niej dziesięcioro. Jeśli nas było dwanaścioro i byłoby miejsce przyszliby obcy. Pamiętam ubikację. Była okropna, nakryta deskami. Musieliśmy do niej iść po wąskich balach. Trzeba było chodzić z kimś dorosłym, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Nas zawsze prowadziła albo mamusia, albo babcia. Wiem, że dzieci to nawet tak tam się topiły. Najczęściej te przydzielone do obcych rodzin. Była studnia, gdzie ludzie stali godzinami po to, żeby się napić. Nie można było też nabrać nie wiadomo ile, bo nie było do czego. Myć też było się ciężko, najczęściej wszyscy chodzili brudni. Nie było czym się myć.

Rano przywozili kocioł z czarną kawą i chleb. Osoba dorosła szła i dostawała kromkę. Bochenek był podzielony na porcje. Na obiad była zupa. Na jedną osobę, jedna chochla. Jeśli ktoś wziął jakieś naczynia z domu to miał dobrze, a jak nie, musiał pożyczać. Niemcy nie martwili się o to, że ktoś nie ma do czego sobie nalać czy wziąć jedzenia. Dzieci były tak samo traktowane jak dorośli. Jak mama karmiła piersią najmłodszą, to na nią już nie dostawała przydziału.

Nie pracowałam. Mama też nie. Jej zadaniem było opiekowanie się dziećmi. Oprócz naszej szóstki, miała przydzielone pięcioro dzieci od dwóch rodzin. Spaliśmy w jednym miejscu. Jak dawali posiłek, to musiała go rozdzielić między nas i ich. Było ciężko, bo każda matka czy to swojemu czy to obcemu nie odmówiłaby jedzenia.

W obozie była straszna wszawica. Mama musiała się natrudzić aby usunąć pasożyty. Nie było środków przez to, że było biednie. Nie golili nam głów. Tylko tym, którzy na pewno mieli pojechać do Oświęcimia. Ubrań też nie było takich jak na przykład w Auschwitz. Chodziliśmy w ubraniach świątecznych, które udało się zabrać z domu. Nie było tego dużo.

Pamiętam ostatni dzień w obozie. Kazali nam wyjść na plac. Odczytali listy. Kazali iść na rampę. Tam stały już wagony. Jechaliśmy wagonami bydlęcymi. Nie było ławek, wagon był pusty. Siedzieliśmy na ziemi. Nie bardzo było gdzie się położyć. Nie był opalany. To było dla mnie straszne przeżycie.”

„Najpierw znaleźliśmy się w Żelechowie. Później była przesiadka, wsiedliśmy na furmanki i tak  dojechaliśmy do Stoczka Łukowskiego. Umieścili nas najpierw w szkole. Tam przebywały matki z dziećmi. Później dostaliśmy mieszkanie pożydowskie.  Ksiądz nam zrobił z desek dwie prycze. Dał nam płachty i snopki słomy. Tam nas rozdzielono. Najmłodsza dwójka została przy mamie, a resztę, w tym mnie, mamusia oddała nas żebyśmy mogli przeżyć. Trafiłam do właścicieli sklepu spożywczego. Dom był malutki: pokój z kuchnią. Nie byli zamożni. Kuchnia była nie opalana, w pokoju był piecyk postawiony. W zasadzie można powiedzieć, że to była kuchenka bo miała dwie fajerki i na nim gotowaliśmy. Pamiętam, że mieli syna. Spałam w kuchni na podłodze na sienniku przykryta kocem, pod głową miałam coś twardego. Miałam cały czas kontakt z mamą. Ona mieszkała u lekarki, u której sprzątała. Kiedy mamusia się dorobiła, mogła mnie zabrać. To było na wiosnę. Przydzielili nas do pani Malinowskiej, która miała pokój malutki, to chyba spiżarnia. Tam nas przydzielili. Ksiądz nam zrobił dwie prycze. Mieliśmy kuchenkę z dwiema fajerkami. Duchowny chciał każdej wysiedlonej rodzinie pomóc. Pamiętam, że dawał nam bochenek chleba czy parę złotych, czasami nawet coś kupił. Załatwił, żeby mamusia mogła dostawać dla nas świeże mleko. Wskazał rodzinę, która dawała nam półtora litra. Kościół tam był malutki, ale piękny.

My to jeszcze mieliśmy dobrze, bo trafiliśmy do miasta. Mieliśmy blisko na rynek. Przy nim przed wojną mieścił się cały handel żydowski. I szewcy, i kupcy, i fryzjerzy mieli swoje zakłady. Kościółek był blisko. Szkoła była, jednak nie było nas stać na zeszyty, ani na przybory szkolne. Wykształcić szóstkę w czasie wojny graniczyło z cudem.

Z tatusiem nie mieliśmy kontaktu, nie mógł do nas napisać, bo nie znał adresu. W Niemczech pracował. Nie był przydzielony do konkretnej pracy. I w młynie pomagał i przy budowie dróg. Nie raz chodził na piechotę, innym razem zapewniali transport. Wiem, że też mieszkał w barakach.

Z wysiedlenia wracaliśmy na własną rękę. Mężczyzna, u którego mieszkaliśmy, odwiózł nas do Łukowa na pociąg. Sam załatwił furmankę. Mama dużo pomagała jego rodzinie, czy to w kuchni, czy to przy sprzątaniu na przykład. Mieli oni syna i ja chodziłam się z nim bawić, przy okazji dostawałam coś do zjedzenia. Nie obiad czy śniadanie, ale na przykład bułkę. Dziadkowie od strony mamy mieszkali na wysiedleniu w Żelechowie, nie mieliśmy z nimi kontaktu w czasie wojny. Musieliśmy się dowiedzieć, gdzie są dwaj moi kuzyni. Wiadomo, mali chłopcy, to mniej rozgarnięci. Więc mamusi trochę zajęło czasu, aby ustalić gdzie się oni się znajdują. Jak wróciliśmy do Zamościa, to nasz dom był zajęty przez repatriantów zza Buga. Niby trzy rodziny, a był to syn, córka i ich rodzice. Jak mieliśmy trzy pokoje to mogliśmy zająć tylko jeden. Kuchnia była wspólna. Nic nie było, ani konia, ani wozu, ani narzędzi. Jak nas wysiedlili, to wszystko rozgrabili. Tatuś wrócił po wyzwoleniu.”

 

Magdalena Kołcon

 

Bibliografia:

Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944-1959, Warszawa 2007

Z. Mańkowski, Hitlerowskie więzienie na Zamku w Lublinie 1939 – 1944, Lublin 1988

Ryszard Krynicki, Wiersze wybrane, Kraków 2014

Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz – Birkenau

Muzeum Martyrologii „Pod Zegarem” w Lublinie

 

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*