Niedawno swoją premierę miał czwarty tom serii „Burza nad Morzem Śródziemnym”, który nosił tytuł „Aliancka ofensywa”. O nowym tomie, całej serii, ale także działaniach zbrojnych, których wspomniany cykl dotyczy, zgodził się nam opowiedzieć autor serii, profesor Maciej Franz z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Wywiad został pierwotnie opublikowany na portalu Veritas de Historia
Veritas de Historia: Treść czwartego tomu serii „Burza nad Morzem Śródziemnym” rozpoczyna się od lądowania aliantów w Afryce Północnej w ramach operacji Torch. Później alianci wylądowali na Sycylii, realizując założenia operacji Husky. Czy operacje te możemy traktować jak „trening” przed lądowaniem w Normandii? Dzięki czemu operacje te zakończyły się sukcesem?
Prof. Maciej Franz: To prawda, tom czwarty rozpoczyna się od lądowania w Afryce Północnej, co dokładnie współgra z tytułem tomu, czyli „Aliancka ofensywa”, bo to teraz właśnie alianci przejmują ofensywę w wojnie w basenie Morza Śródziemnego. Operacja Torch była pierwszą tak wielka operacją desantowa podjętą przez aliantów na europejskim teatrze działań wojennych. W efekcie wiele rzeczy było dla nich nowe, wymagało przetrenowania, przećwiczenia. Nie bez znaczenia był tu fakt, że lądowali oni na terenie kontrolowanym przez Francuzów. Co prawda władze francuskie kolaborowały z Niemcami, ale jednak nie były w stanie wojny z państwami sprzymierzonymi, a z USA rząd P. Petaina starał się utrzymywać jak najlepsze stosunki. To dawało szansę, że opór nie będzie zbyt duży, a możliwe nawet będzie pozyskanie nowego sojusznika. Francja nadal miała w koloniach sporo sił i ich opowiedzenie się po stronie alianckiej mogło mieć swoje znaczenie. Operacja pokazała jak wiele potrzeba sił i środków, by mogła zakończyć się powodzeniem, jakie są największe zagrożenia, a więc w tym względzie była dobrym przetarciem przed lądowaniem w Normandii. Podobnie zresztą jak późniejsze lądowania na Sycylii, czy w południowej części Półwyspu Apenińskiego. Tu skala była mniejsza, zwłaszcza na Sycylii, ale przeciwnik zdecydowanie twardszy. Zarówno siły niemieckie, ale także włoskie stawiły tu poważny opór. Stąd walki na Sycylii były takie zażarte, a wsparcie ich z morza tak cenne, zwłaszcza wobec prób użycia sił pancernych przez stronę niemiecką. To były doświadczenia bezcenne przed Normandią.
Działania na południu Półwyspu Apenińskiego zbiegły się z kapitulacją Włoch, więc początkowo siłom alianckim zajęcie terenu przyszło łatwiej, niż można się było spodziewać, ale z biegiem kolejnych dni opór, już niemiecki, tężał i sama kampania miała się okazać jedną z najtrudniejszych dla aliantów. Walki we Włoszech przez wielu historyków uważane są za bardziej zażarte i trudniejsze niż później w północnej Francji. I jest w tym sporo racji.
Jeśli szukać gdzieś przyczyn dla sukcesów we wspominanych operacjach desantowych, to trzeba wskazać na zasadniczą przewagę sił alianckich w lotnictwie, na morzu, czy też ogólnie użytej technice wojskowej. Powoli to właśnie ilość sił i środków, które można skierować do walki, znajdująca się po stronie alianckiej, zaczynała brać górę. Wojska francuskie w Afryce Północnej nie stawiły szczególnie silnego i długotrwałego oporu. Działania niemieckich okrętów podwodnych nie miały zasadniczego znaczenia, a siły włoskie nie dotarły w rejon desantu. Podobnie było na Sycylii. Co prawda opór na lądzie był zdecydowanie większy, ale brak wsparcia ze strony lotnictwa, czy też marynarki wojennej miał tu zasadnicze znaczenie.
W swojej najnowszej książce wspomina Pan o samozatopieniu francuskiej floty. Jak do tego doszło, skoro rząd Vichy, do którego należały wspomniane okręty, kolaborował z III Rzeszą?
Rząd marszałka P. Petaina współpracował ze stroną niemiecką, choć formalnie zachowywał neutralność w wojnie. Jego zakres samodzielności był bardzo ograniczony, ale akurat w odniesieniu do marynarki wojennej był stosunkowo duży. Flota francuska, choć zamknięta w portach, to jednak stanowiła realną siłę bojową, argument przetargowy, a jednocześnie jej istnienie było ciągle elementem zainteresowania wszystkich stron konfliktu. Od czasu brytyjskiego ataku na zespól floty francuskiej pod Oranem, stosunki brytyjsko-francuskie były tylko złe. Nie poprawiły ich walki pod Dakarem, czy też działania na terenie Libanu i Syrii, gdzie okazało się, że nawet małe zespoły floty francuskiej, mogą okazać się groźne dla Royal Navy.
Nic bardziej nie cieszyło strony niemieckiej niż widok samolotów francuskich nad Gibraltarem, zrzucających bomby na bazę brytyjską. No ale to jeszcze nie oznaczało, że Francuzi chcieli wydać swoja flotę Niemcom. Ich nie znosili równie mocno, a upokorzenie wojną 1940 roku żyło we francuskich oficerach bardzo głęboko. Oczywiście wydarzenia w Afryce Północnej były szokiem dla francuskich oficerów, w tym dowódcy floty admirała J. Darlana. Dla Niemców także. Wszyscy chcieli, by flota francuska trafiła w ich ręce. Francuzi, by nadal była ich argumentem przetargowym, zwłaszcza że przyszły los i miejsce Francji w świecie niepewne; Niemcy, bo to poważnie wzmocniłoby by ich siły, Włosi myśleli podobnie, zawsze chcąc osłabić przeciwnika w regionie; Brytyjczycy najchętniej widzieliby ją na dnie, jako kres marzeń rywala, a czasami sojusznika, w supremacji na morzach. W efekcie trwała gra polityczna wokół tej floty, gra pozorów, braku decyzji, ukrytych zamiarów i zabiegów. Niemcy szykowali operację jej zajęcia, Francuzi nie chcieli do tego dopuścić, ale sił i determinacji by wyjść w morze, uciec z Tulonu, zabrakło. Ostatecznie flota poszła na dno, z czego cieszył się tylko premier Wielkiej Brytanii. Dla Brytyjczyków silna Francja nie była konieczna do sukcesu, a silna po wojnie, nie była w planach. Los floty francuskiej to przykład dramatu, gdzie polityka stała się ważniejsza od losu żołnierzy.