Polacy w Waffen-SS. To krótkie sformułowanie budzi skrajne emocje wśród wielu Polaków. Historia to jednak nie tylko czerń i biel. Dużo w niej szarości. Rozmawiałem o tym z autorem książki poruszającej tę trudną tematykę – Tomaszem Eugeniuszem Bieleckim
Tomasz Eugeniusz Bielecki jest historykiem specjalizującym się w badaniach nad II wojną światową. Autor książki Polacy w Waffen-SS. Polskie Pomorze (2025), będącej rozszerzoną wersją jego pracy doktorskiej obronionej na Uniwersytecie Gdańskim. Jest wychowankiem prof. UG dr hab. Grzegorza Berendta.
Błażej Jankowski: Skąd Polacy w Waffen-SS? Jak się tam znaleźli? Czy to byli ochotnicy? Czy trafiali tam z poboru przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności?
Tomasz Bielecki: Tak, na to pytanie mogę odpowiedzieć tylko w kontekście tematyki podjętej w książce, czyli Polaków z Pomorza. Zdecydowana większość osób, których los opisuję, znalazła się tam z poboru. Zdarzały się jednak przypadki akcesu ochotniczego, niemniej były one dość specyficzne. Ten ochotniczy akces można często wziąć w cudzysłów.
Dla jasności wypada też podkreślić, że na zachodnich terenach II RP, wcielonych w październiku 1939 r. do Rzeszy, możliwe było dokonywanie poboru zarówno do Wehrmachtu, jak i do Waffen-SS. Przepisy były po prostu tak skonstruowane, że było to możliwe. Co do tych ochotniczych zaciągów – mam pojedyncze przypadki. Chyba trzy, które pojawiły się w analizowanych przeze mnie dokumentach. We wstępie do pracy piszę też, jaka może być przyczyna, że takich przypadków nie ma więcej.
To też pytanie o to, czy ci, którzy zgłosili się na ochotnika, identyfikowali się jako Polacy. Jeśli po wojnie zostali w Niemczech i stali się Niemcami, trudno mówić o nich jako o Polakach.
Oczywiście. Pochodzę z „klasycznej” rodziny z ziem odzyskanych. Moi przodkowie urodzili się w różnych zakątkach II RP. Jeden z moich dziadków pochodzi z tzw. korytarza gdańskiego. Urodził się, jeśli dobrze pamiętam, w 1923 r. i z całą rodziną podczas wojny trafił na roboty do Niemiec. Będę szczery – tych informacji nie pozyskałem ze źródeł.
Przekaz rodzinny?
Tak. Chciałem zapytać na tym przykładzie, co mogło determinować, że moja rodzina trafiła na roboty do Niemiec, a inni Polacy trafiali do sił zbrojnych Niemiec, czy później do Waffen-SS?
To ciekawy passus. Ciekawy przypadek Pan poruszył. Otóż… Pański dziadek znalazł się na terenie byłego województwa pomorskiego II RP, które zostało wcielone do Rzeszy. Na robotach prawdopodobnie znalazł się pod wpływem oficjalnej polityki Niemców wobec ludności lokalnej. Część osób, zgodnie z zapisem aktu o Deutsche Volksliste (DVL), była wywożona na teren Niemiec.
Uznawano ich zdatnymi do zniemczenia. Sprawdzano, jak się zachowują mieszkając wśród Niemców. Nie było tak, że wszędzie na Pomorzu postępowano jednakowo. To trzeba niuansować. Z ramienia państwa zależało to od decyzji Himmlera jako RKFDV, czyli Komisarza Rzeszy do spraw Umacniania Niemczyzny. Wpływ na to miały też władze lokalne.
W przypadku tych ziem: gauleiter Albert Forster. On miał koncepcję odbiegającą od koncepcji Himmlera. Bardziej pragmatyczną. Kierował się spojrzeniem na kwestie związane z gospodarką. Ktoś przecież musiał pracować na ziemiach włączonych do Rzeszy. A nie wszyscy Niemcy tam się chętnie osiedlali. Himmler był natomiast „purystą rasowym” i kierował się w znacznej mierze doktryną narodowo socjalistyczną.
Niektórzy mieszkańcy Pomorza, którzy przed I wojną światową chodzili do niemieckich szkół i żyli pośród Niemców, byli traktowani przez A. Forstera jako warstwa pośrednia (niem. – Zwischenschicht) i mieli zostać zaliczeni do III grupy DVL. Oczywiście były też przypadki, gdy ktoś został uznany za Polaka i wywieziony na roboty, bez teoretycznej możliwości wpisu na DVL. Robiono tak niekiedy, gdy uznano, że nie da się zniemczyć. Pański dziadek mógł być w tej grupie razem ze swoją rodziną. Istotna była w tym np. opinia niemieckich sąsiadów.
Dodam, że rodzina mojego dziadka trafiła na te tereny po ukształtowaniu się granic niepodległej Polski. Pradziadek miał uczestniczyć między innymi w buncie Żeligowskiego czy Powstaniu Wielkopolskim.
Czyli był mieszkańcem województwa pomorskiego II RP, ale nie autochtonem?
Dokładnie.
To dokładnie, jak mój dziadek. Czyli po prostu Pańskiego dziadka Niemcy zapędzili na roboty jako Polaka.
Tak było.
Przybył po I wojnie światowej, tak jak wielu innych. Po 1939 r. zapędzono go jako Polaka do pracy. Nie chodziło w tym momencie o politykę zniemczania. Choć przypadki, że takie osoby trafiały do Waffen-SS, też się zdarzały. W różnych materiałach źródłowych znajdujemy informacje o tym, że niektórych Polaków wysyłano na roboty, a później przymusowo wpisywano na III grupę DVL, by móc ich wcielić do wojska. Dotyczyło to głównie ludzi w odpowiednim wieku.
Co ciekawe, ostatnio podczas moich poszukiwań znalazłem materiały ze strony rosyjskiej — zeznania dwóch jeńców z 58. Dywizji Piechoty (walczyła pod Leningradem). Pochodzili z Pomorza, dokładniej z okolic Wejherowa. Oni przeszli na sowiecką stronę, bezpośrednio z armii niemieckiej. Relacjonowali podczas przesłuchania, że w niemieckich obozach jenieckich zaczęła działać policja, wzywając polskich jeńców z 1939 r., do podpisania DVL. Policja wchodziła w jurysdykcję Wehrmachtu! Groźbami zmuszano do podpisów. To działo się w czasie serii kontrofensyw Armii Czerwonej. Od stycznia 1942 r. Niemcy byli na wschodzie w coraz gorszej sytuacji jeśli chodzi o zasoby osobowe.
Niemcy pilnie poszukiwali ludzi do wojska, tak?
Dokładnie. Wnioski z moich badań są takie, że nie przebierali w środkach. W 1945 r. powołali do Waffen-SS mężczyznę w wieku 46–48 lat, który miał trójkę dzieci. Był malarzem na kolei. Styczeń 1945 – za chwilę Armia Czerwona wjeżdża na Pomorze. Trudno taką osobę uznać za idealny materiał na rekruta. Moje badania wyraźnie pokazują, że Niemcy nie przebierali w środkach, aby „pozyskać” nowych żołnierzy. Zwłaszcza dotyczy to 1944 i 1945 r.
To wręcz sowiecki bardak, a nie niemiecki Ordnung. Czytałem recenzje Pańskiego doktoratu i zauważyłem, że obaj recenzenci poruszali wątek braku danych ilościowych w odniesieniu do służby Polaków z Pomorza w Waffen-SS. Czy na podstawie materiału, który pan doktor opracował, można stworzyć takie dane i czy są one zawarte w książce? Czy w tekście zaszły zmiany w stosunku do doktoratu?
Książka różni się od pracy doktorskiej przede wszystkim tym, że tekst został poprawiona i rozszerzony. Muszę przyznać, że składałem rozprawę w ogromnym pośpiechu. W trakcie przygotowywania książki trzeba było w pierwszej kolejności wyeliminować potknięcia językowe i jednocześnie uwzględnić uwagi recenzentów. Starałem się też wzmocnić ją o materiały, które odnalazłem w źródłach między obroną doktoratu a podpisaniem umowy z wydawnictwem. Każdy w takiej sytuacji to robi. Wiadomo, że nie można tego ciągnąć w nieskończoność, bo książka nigdy by się nie ukazała. Tydzień temu odnalazłem kolejne ciekawe dokumenty – co prawda niedotyczące Polaków w Waffen-SS, ale w Wehrmachcie.
Trzeba pamiętać, że zasoby archiwalne do badań historii najnowszej to często setki tysięcy stron, i tak jest dokładnie z historią SS. W książce nie zabraknie też słowa wstępnego, które zgodził się napisać mój promotor, prof. UG dr hab. Grzegorz Berendt, któremu bardzo za to dziękuję. Redaktor merytoryczny książki, dr Kamil Kartasiński, zaproponował, abym napisał coś w rodzaju posłowia – moim zdaniem świetny pomysł. Staram się w nim w ramach szerszej refleksji połączyć minione wydarzenia z obecnymi, niespokojnymi czasami. Czytelnik w książce znajdzie też kopie najważniejszych dokumentów, kluczowych dla podjętego tematu.
Wracając do zestawień ilościowych – żeby je przeprowadzić, potrzebne są konkretne dane i dokumenty. Takimi dokumentami niestety nie dysponuję. To znamienne, że w 1955 r. Robert Herzog w publikacji o volksdeutschach w Waffen-SS podawał zestawienia ilościowe. Jednak nie zawierały danych o volksdeutschach dla wschodnich terenów wcielonych do III Rzeszy, czyli zachodnich ziem II RP. Pomimo opisania przepisów i możliwości wcielania ochotników, takich zestawień ilościowych, akurat dla tych terenów brak. Myślę, że ciężko będzie znaleźć takie dane bez dużych nakładów finansowych.
Mówimy jednak o aż 18,5 milionach osób, których akta trzeba by przeanalizować. I tak nie wiadomo, jakie to skutki by dało. Druga możliwość, która mogła by nam udzielić pewnych podpowiedzi, to uzyskanie dostępu do akt osób, które wstąpiły do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, zdeponowanych w Wielkiej Brytanii. Każdy, kto ma interes prawny, może uzyskać informacje o swoim przodku w PSZ na Zachodzie, w tym także o tych, którzy przeszli w ramach „ewakuacji specjalnej” z armii niemieckiej (w tym pewien odsetek z Waffen-SS). To udało mi się akurat ustalić dzięki materiałom z Archiwum przy Instytucie i Muzeum im Gen. W. Sikorskiego.
W każdym razie, potrzeba twardych danych. Polacy w Waffen-SS to dla wielu osób kontrowersyjny temat. Nie można oprzeć się na przypuszczeniach. W pracy starałem się przeprowadzić szacunek, ale z góry zaznaczam, że nie należy przywiązywać się do jego wyniku. Może być wyższy lub niższy od rzeczywistej skali. Ten szacunek jest mocno uproszczony i nie jestem z niego do końca zadowolony.
Rozumiem. Kwestia dostępu do danych w kontekście badań nad II wojną światową jest czasem problematyczna. Dotyczy to nie tylko tego tematu. Niektóre dokumenty nie przerwały wojennej zawieruch.
Tak, problem polega na tym, że Niemcy w kwietniu 1945 r. spalili wszystkie dane bazowe, powstałe w placówkach uzupełnień. Wszystko poszło z dymem! Tego nie ma. Prof. Franz [recenzent doktoratu – B.J.] zwracał mi uwagę, że Czesi ustalili swoje dane. Jednak u nich sytuacja była inna — wybuchło powstanie. W ostatnim momencie wojny, gdy podciągali już Sowieci. Być może dzięki temu, część dokumentów z Czech i Słowacji się zachowała. Mogli więc dokładnie wszystko rozpisać. My musimy posiłkować się fragmentarycznymi danymi. Te dane niewiele pokazują w odniesieniu do interesującego nas obszaru.
Rozumiem, rozumiem. A właśnie — kolejne pytanie w kontekście danych: poza wspomnianymi archiwami, z jakich jeszcze materiałów Pan Doktor korzystał?
Trzonem źródłowym pracy są materiały z zasobu archiwum IPN. To akta spraw prowadzonych po 1945 r. przeciwko osobom oskarżonym w związku z egzekwowaniem tzw. „sierpniówki”. Bardzo ważne materiały, które pokazują zagadnienie z zupełnie innej strony, pochodzą z archiwum przy Instytucie Polskim i Muzeum gen. W. Sikorskiego w Londynie, a także z Archiwum Emigracji w Toruniu. To było dla mnie istotne, bo chciałem pokazać, jak polskie władze traktowały tych wpisanych na III grupę DVL. Także i tych, którzy służyli w Waffen-SS. Istotne było zrobienie tego zarówno od strony władz polskich na wychodźstwie, jak i tych zainstalowanych po wojnie przez Sowietów.
W pracy wykorzystałem również materiały wytworzone przez SS – w maksymalnym zakresie korzystałem z tzw. Mikrofilmów Aleksandryjskich, głównie zespołów T175 i T354, znajdujących się w Wojskowym Biurze Historycznym – Centralnym Archiwum Wojskowym i Archiwum Akt Nowych. Korzystałem też z internetowego zasobu Wolnego Archiwum II Wojny Światowej. Część, o ile nie wszystkie z tych dokumentów, dostępne są też od jakiegoś czasu on-line na stronie National Archives. Tak więc każdy zainteresowany może mnie sprawdzić.
Pomocne były także zasoby Centralnego Archiwum Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej w formie internetowej. Ogromną pomocą było przekazanie mi zestawień ilościowych przez dr Jana Daniluka z zasobów Bundesarchiv. Przy okazji, bardzo mu za to dziękuję. Zawierają one dane obejmujące stany SS i Waffen-SS w półrocznych odstępach między 1940 a 1943 r. Dodatkowo znalazłem dane dotyczące Waffen-SS z czerwca 1944 i września 1944 r. w Mikrofilmach Aleksandryjskich, co pozwoliło uzupełnić obraz sytuacji.
Dokonałem także obszernej kwerendy w Centralnym Archiwum Wojskowym w Pradze, gdzie znajduje się spory zasób materiałów z głównego archiwum SS. Mogę opowiadać godzinami o tym, jak te materiały się tam znalazły. Jednak zostawmy to na inną okazję.
To po prostu temat na kolejną rozmowę.
Tak. Przeprowadziłem też kwerendę w Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią i Ośrodka KARTA. Interesowały mnie dwa zespoły: „Dziadek z Wehrmachtu” oraz „Żołnierze 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka” — materiały te wykorzystałem głównie w ostatnim rozdziale.
Dodatkowo korzystałem z materiałów archiwalnych o mniejszym znaczeniu dla pracy, ale wciąż pomocnych. Oczywiście wykorzystałem też źródła opublikowane, w tym akty prawne, raporty z ziem wcielonych oraz prasę. Pewną ciekawostkę stanowi list Jerzego Elsnera opisujący „ochotnicze zgłaszanie się” do Waffen-SS na Śląsku.
Naprawdę wiele źródeł historycznych zostało wykorzystanych w badaniach Pana Doktora.
W takim temacie nie mogło być inaczej. Miałem pełną świadomość, że niektórzy mogą go odebrać niemal jak „kopernikański” zamach. O tym zjawisku wspominał już co prawda prof. Ryszard Kaczmarek w Polakach w Wehrmachcie – choć niezbyt obszernie, ale zauważył, że coś takiego miało miejsce. Ja zaś starałem się opisać to zjawisko w kontekście polskiego Pomorza.
Pierwotny plan zakładał pełne opracowanie ziem wcielonych, ale promotor słusznie mi to wybił z głowy – inaczej praca byłaby nieprzyzwoicie obszerna. Trzon źródłowy, czyli archiwa IPN, pozwala prześledzić losy kilkudziesięciu osób. Na podstawie ich zeznań, akt sądowych i dokumentów można wyciągnąć wiele wniosków, ale wymaga to krytycznej pracy i dodatkowych materiałów. Dla przykładu: jeśli mówili, że trafili na przeszkolenie do jakiejś miejscowości, trzeba sprawdzić, jaki batalion szkolno-zapasowy tam funkcjonował i jaką jednostkę obsługiwał, żeby weryfikować przebieg ich służby. Czasem sami nie mówili otwarcie, że trafiali do Waffen-SS. Nie podawali też dokładnych danych, np. dat dziennych.
W razie czego po szczegóły odsyłamy czytelników do samego tekstu książki.
Dokładnie – nie mogę zdradzić wszystkiego, inaczej nikt nie kupi książki.
W przestrzeni internetowej książka Pana Doktora wywołała ożywione reakcje pewnej grupy osób. Jak Pan Doktor uważa, skąd te kontrowersje? Czy niedawna wystawa „Nasi chłopcy” w Gdańsku mogła mieć wpływ na odbiór monografii?
Ja bym powiedział coś innego. Pracę nad doktoratem zaczynałem w roku akademickim 2014/2015, więc mówimy o czymś zupełnie wcześniejszym od wystawy. Każdy nowy temat, podejmowany po raz pierwszy, może wzbudzać emocje, również negatywne. Zorientowałem się, że wśród niektórych osób już sam tytuł książki wywołuje takie reakcje. Trudno się temu dziwić – w zbiorowej pamięci historycznej zakorzeniony jest mit, że Polaków nie było w Waffen-SS. Nieżyjący już prof. Jerzy Topolski określiłby chyba ten mit jako fundamentalny.
Ludzie głęboko utwierdzeni w tej mitologii mają trudności z zaakceptowaniem faktów, zwłaszcza, że od zakończenia wojny różne ośrodki polityczne prowadziły taką, a nie inną politykę pamięci historycznej. Spowodowało to myślenie, że Polacy nie mogli służyć w armii, która walczyła w imię „zła”, jakim była III Rzesza. Szczególnie nie mogło ich być w Waffen-SS.
To w zasadzie wystarczy za cały mój komentarz. Jeżeli chodzi o wspomnianą wystawę oraz inne wydarzenia, które miały miejsce w ostatnim półroczu, mam oczywiście swoje przemyślenia. Sądzę jednak, że w kontekście moich badań rozpoczętych wiele lat temu, nie jest to dobre miejsce, żeby się nimi dzielić. Interesuje mnie przede wszystkim historia. Badanie jej zgodnie z warsztatem i metodologią nauk historycznych. Chcę, aby moje prace docierały także do szerszej rzeszy czytelników. Stąd starałem się o przystępną formą tekstu.
Jasne, rozumiem. A na zakończenie – jakie są dalsze plany badawcze Pana Doktora? Czy pozostanie Pan tematyce Waffen-SS? Czy ma Pan na oku inne zagadnienia?
Życie zapewne skoryguje wszystkie plany. Chciałbym zająć się Gdynią w czasie II wojny światowej — to temat wciąż słabo opisany. Jednak nadal zamierzam podejmować tematykę Waffen-SS: formacji z jednej strony mitologizowanej, a z drugiej mającej na swoim koncie zarówno zbrodnie wojenne na ludności cywilnej, jak i spektakularne osiągnięcia militarne. Krajowi, profesjonalni historycy niezbyt chętnie podejmują tę tematykę. Nie chcą chyba otrzymać pewnej „łatki”.
Chciałbym też opisać środowisko trójmiejskiego tzw. „harcerstwa drugiego obiegu”, którego sam byłem uczestnikiem w latach 80. Chcę szczegółowo pokazać aktywność tego środowiska, bo wyznaczyło ono pewien „kompas” w moim życiu.
Jeśli chodzi o Waffen-SS, historia wciąż ma wiele „białych plam”, a bez zajmowania się nimi nie da się ich wypełnić. To nie tylko „białe plamy”, ale też mity i stereotypy, które głęboko zakorzeniły się w świadomości wielu ludzi, niegdyś także w mojej. Ja chcę je pokazywać, nie walczyć z nimi ani też traktować ich jako w pełni uprawnionych, ponieważ dokonują spustoszenia w pracy historyków.
Książkę Polacy w Waffen-SS. Polskie Pomorze znajdziesz TUTAJ.