Był mokry wczesnowiosenny poranek pełen szarych chmur i krążącego nad nagimi drzewami ptactwa, kiedy dotarli do obozu pod Pieninami. Nie znajdował się w dogodnym miejscu, bo rozłożono go w siodle między dwoma grzbietami górskimi; skutecznie jednak zagradzał jedyną drogę do zamku, zburzonego w czasach najazdów tatarskich. I odbudowanego z drewna na kamiennych fundamentach pamiętających jeszcze czasy Świętej Kingi.
Fragment pochodzi z książki „Zawisza. Czarne krzyże” autorstwa Jacka Komudy
Kiedy Zawisza zapowiedział się przy bramie, zaszczycił ich sam Skarbek z Góry, pełniący godność oboźnego. Osobiście wyszedł z giermkiem. Był w zbroi i narzuconej na nią jace, z mieczem przy boku.
– Nie wierzę własnym oczom! – zakrzyknął. – Zawisza we własnej osobie. Cóż mówić, złą porę wybraliście. W obozie burdel jak w italskim zamtuzie.
– Widzę. – Stojąc obok swojego ciężkiego, bojowego konia, Zawisza wodził wzrokiem po nierównej linii namiotów. Rozstawiono je byle jak, bez planu i porządku, bez zachowania szerokich ulic do boju. W dodatku teren był tak kamienisty i górzysty, że niektóre płótna poprzechylały się, linki innych plątały się, krzyżowały, przywiązane do korzeni lub kamieni. Po prostu nie dało się wbić szpilek w skalisty grunt. W obozie płonęły gęsto ognie, słychać było krzyki, śpiewy, wymyślania, przekleństwa i pijackie pieśni.
– Kto dowodzi?
– Ciołek rycerstwem, a stary Jędrzej Gagatek zaciężnymi z Krakowa. Ale nie ma zgody między nimi.
– Dlaczego?
– Król nie przysłał żołdu i piechota nie chce szturmować. Rozłożyli się obozem tam. – Wskazał wyżej, gdzie na drodze do zamku widniały świeżo wykopane okopy i szczerzyły zęby rzadkie, powiązane konopnymi linami palisady zaciężnych. – Dobrze, że chociaż pilnują bramy, inaczej jeszcze Czambor zechciałby odwiedzić nas w obozie. I tak zanim założyliśmy tu obóz, zdołał jeszcze ograbić i porwać paru kupców z Sącza i Spiskiej Beli.
– Co mamy robić?
– Znajdźcie kawałek miejsca i rozstawcie się z namiotem. Po południu zwołujemy radę dla wszystkich rycerskich ludzi, na którą zapraszam.
– Raczej sejmik, skoro wszyscy mają decydować.
– W obecnej chwili w obozie brak tylko dziada z babą. Jak znam życie, panowie szlachta będą obradować do wieczora.
– Po co gadać? Niech się szykują do szturmu.
– Bez piechoty wytracimy ludzi. I sami wrócimy w całunach. A zaciężni do walki nie pójdą, bo nieopłaceni.
– Dobrze, przyślijcie po mnie laufra.
– Będzie trąbione. Hej, wy! – rzucił Skarbek do strażników. – Otwórzcie przejazd, Zawisza przybywa!
Strażnicy, ponurzy, w kolczugach nieczyszczonych chyba od poprzedniej Wielkiejnocy, obrócili na bok kobylicę osadzoną na ściętym i zaciosanym pniaku. Czelej i drugi, milczący pachołek, którego Zawisza wynajął w Preszburgu, przeprowadzili wóz i dwa konie; rycerz zamykał pochód, spoglądając w niebo. Nie podobało mu się – ciężkie chmury wisiały nisko i opuszczając się na grzbiety i szczyty gór, groziły ulewą.
Z trudem znaleźli kawałek przestrzeni na skraju obozu, w miejscu, gdzie zaczynał się idący stromo w górę, podszyty paprociami i zaroślami bukowy las, przetykany pasmami skał. Wypakowali spod pałuby wozu płachtę żółtego płótna, kiedy z góry lunęły na nich potoki zimnego deszczu. Zaciskając zęby, drżąc z chłodu, wyciągali kołki, dwa namiotowe drzewca i koła do osadzenia płachty. Szybciej – żeby choć schronić się przed deszczem. Okolica zaraz pokryła się mgłami, góry zaszkliły się, chmury zstąpiły niżej. Z trudem wbijali, a raczej wciskali kołki od namiotowych odciągów w szczeliny między kamieniami. Podłoże wypadało raczej krzywo, bo grunt podnosił się w tym miejscu. Było ciasno, mokro, tam gdzie stanęła raz i drugi noga, zaraz robiło się błoto. Prawdę mówiąc, po ciepłym klimacie Bośni i Dalmacji Zawisza inaczej wyobrażał sobie powrót do ojczyzny.
Podnosili właśnie oba maszty z nanizanym na nich dachem namiotu, gdy nagle Czelej wypuścił z rąk ciężki, nasiąknięty wodą sznur. Zawisza i drugi pachołek nie utrzymali konstrukcji – dwa ciężkie bale, jeszcze nie osadzone w dziurach, zwaliły się z łoskotem, najpierw jeden, potem kolejny, bo sługa nie zdołał utrzymać sam jeden dębowego drąga, a rycerzowi sznur wyśliznął się z rąk.
– Co robisz, głupcze!? – warknął Zawisza, lecz Czelej nagle wpadł całym ciężarem na pana, zwalił go z nóg w kłębowisko sznurów, płótna nasączonego tłuszczem i barwionej na żółto tkaniny. Zawisza chciał go dosłownie zdzielić pięścią w wygolony łeb. Jednak nie zrobił tego. Nagle bowiem usłyszał gromowy jęk zwalnianych cięciw, świst, głośniejsze niż łoskot deszczu dudnienie bełtów z kusz przeszywających tkaniny namiotów i na moknięte parawany.
W lesie narodził się ryk i zawodzenie. Z wykrotów, zza buków, skał, paproci i młodych, pnących się do światła dębów wyroiła się gromada zbrojnych postaci. I runęła na obóz, przewracając namioty, płachty, zadaszenia.
– Wycieczkaaa! – zajęczał Czelej. – Kusze słyszałem w gęstwinie, głośne jak murwa na jarmarku!
Głos trąb był rozpaczliwy i ginął we wrzawie. Zawisza poderwał się, złapał za miecz, lecz nie mógł go wyciągnąć – broń uwięzła w piekle splątanych lin i sznurów, wśród pofałdowanych płacht przeklętego namiotu. Po czuł uderzenie w bok, potem prosto w piersi; pobłogosławił nawyk wjeżdżania do obozu w zbroi. Zwykle widok taki pomagał w budowaniu wizerunku, teraz ocalił mu życie i zdrowie. Tuż obok, w drgawkach, przeszyty bełtami, pachołek z Preszburga plamił płachty krwią. Czelej chwycił za kord i rozdawał szeroko ciosy, osłaniając rycerza, który wciąż nie mógł dobyć miecza. Cały jelec splątany sznurami ugrzązł w ciasnocie. Tymczasem od strony lasu nacierali na nich jak burza zbrojni ludzie z tarczami, toporami, z góry waliły zaś całe potoki deszczu.
Zawisza krzyknął, w desperacji chwycił wreszcie za sztylet. Pchał, ciął, bronił się, zasłaniając opancerzonym ramieniem. Z boku Czelej przyjmował ciosy na ostrze, robił mu miejsce. Przez chwilę…
Potem ich rozdzielili. Zawisza poczuł uderzenie z wysoka, którego nie mógł zatrzymać pikowany czepiec. Zwalił się na wznak, nie wypuszczając broni. Pchnął w górę, kiedy spadł na niego ciężar, usłyszał dławiący, charczący ryk, trysnęła ciemna posoka. Obok Czelej coś krzyczał, jednak błoto, krew i deszcz przesłaniały cały świat.
Zawisza zerwał się, gramolił na czworakach, wreszcie wstał, przecierając pancerną rękawicą twarz. Oczywiście nic to nie dawało, wciąż wszystko widział rozmazane. Słyszał brzęk żelaza, krzyki, łoskot walących się namiotów, a potem coraz słabsze wrzaski.
Miecz ciągle nie chciał wyjść z pochwy, więc Sulimczyk stał pośród tego całego zamętu z wąskim ostrzem w ręku, potrząsał głową i przecierał oczy ramieniem. Kiedy wreszcie wrócił mu wzrok, zobaczył pierzchających napastników, pędzących w stronę lasu, potykających się o linki odciągów. Gonił ich kto tylko mógł, rycerze w zbrojach, w przeszywanicach, czeladź w koszulach, z toporami, kordami, kiścieniami i zwykłymi drągami.
– Panieeee!
Głos należał do Czeleja. Gdzież on? Zawisza ruszył przez pobojowisko, stopa ugrzęzła gdzieś, mało nie wyłożył się znowu wśród postrzępionych zwałów płótna. Zobaczył, jak napastnicy roztapiają się między drzewami, znikają w lesie. Dwóch z nich, biegnących na końcu, wlokło za sobą ciemnożółty tobół – szarpiącego się człowieka, który krzyczał, coraz słabiej, w stronę rycerza:
– Panieee! Ratujcieeee!
Wyplątał się wreszcie z resztek namiotu; i przekleństwo! – wyrwał miecz z pochwy dopiero wtedy, kiedy nie był on w zasadzie potrzebny. Skoczył za napastnikami, którzy w tak podły, tak brukający rycerski honor uprowadzili jego sługę.
Tylko że… las był pusty. Zawisza wpadł między buki, rozglądał się, ale wszędzie widział tylko mroczną, na pływającą od szczytów mgłę, słyszał deszcz szumiący na starych liściach. Nie było dokąd pójść.
– Czeleeeeej! – rozdarł się, przytykając dłoń do policzka. – Czeleeeej!
Nikt mu nie odpowiedział. Stary sługa po raz kolejny z naddatkiem spłacił dług zaciągnięty kiedyś u rycerza z Sulimą na tarczy.
Z wściekłości rąbnął mieczem w drzewo, zarysował korę, żelazo aż jęknęło w ręku. Uderzył drugi i trzeci raz, zanim wspomniał, że ostrze może przecież trzasnąć! Podeszli go… Podeszli wszystkich, cały obóz. Wystrychnęli na dudka rycerstwo przenajświętszej. Wycieczka była tak niespodziewana, że on sam, Skarbek czy Andrzej Ciołek spodziewaliby się prędzej ponownego przyjścia Chrystusa.
***
Powiadają, że krakowskie przekupki są tak krzykliwe, że ich jazgot przytłumi nawet ryk trąb Sądu Ostatecznego. Jednak tego wieczora na dziedzińcu zamku Pieniny, powyżej Dunajca, kupcy zagłuszyliby cały kierdel jarmarcznych bab. Jak zresztą mieli się nie drzeć, kiedy ponurzy, zarośnięci pachołkowie, śmierdzący żelazem, potem i złością, zdzierali z nich roby, szuby i dublety, a potem koszule, aż w końcu nieszczęśnicy zostali w samych na kryciach głowy – jeden w skórzanym czepcu ze śmiesznie zwisającymi rzemykami, drugi w modnym pątliku, to jest siatce na włosy, a trzeci – w kapturze nastroszonym niczym koguci grzebień.
Kupcy trzęśli się i jęczeli, zasłaniając wstydliwie nagość, a pijana czereda kuszników, wojów i rycerzy wygrażała im bronią, klęła i przetrząsała skrzynie, które zamkowa czeladź wyrzucała z załadowanych wozów. Słowem, odchodził tutaj typowy i stary jak świat podział dóbr, w którym ubodzy, ale silni wydzierali wszystko bogatym, za to zbyt słabym, by się obronić.
Pod uderzeniami toporów pękały kufry i skrzynie, trzeszczały burty wozów. Nad tym wszystkim zaś uno sił się dźwięczny głos fletni i zawodzenie gęśli, bo w głębi dziedzińca przy odbitych beczkach miodu i wina trwała już zabawa – obszarpani, wąsaci i okrutni weterani pogranicznych wojen obłapiali zamkowe dziewki i pili – z glinianych kubków, hełmów i mszalnych kielichów. W tłumie rozochoconych zbrojnych zdawało się przechodzić z ust do ust hasło: „A po nas choćby potop!”. Wysoko w górze przedwieczorne niebo zasnuwał nocny mrok, podnoszący się z wolna z głębokich górskich dolin.
– Okup będzie, panie miłościwy – jęczał kupiec w czepcu, najniższy i najbardziej brzuchaty. – Zapłacimy, co do skojca!
Czambor z Borkowiców, zwany Złym albo Biesem, pan na zamku, nawet na niego nie spojrzał. Stał posępny niczym gradowa chmura, w szmelcowanym na czar no kirysie nałożonym na kolczugę, bez hełmu, z czarną brodą szeroką jak łopata, podgolony na skroniach po burgundzku. Wsparł się pod boki i powiódł wzrokiem po dziedzińcu.
– Wasz sługa miał przywieźć złoto. Trzysta kop groszy czeskich. A zamiast tego – pokazał ręką za drewniane ściany zamku – przyszli z nim królewscy. Moja cierpliwość była jak morze, ale ją wyczerpaliście.
Z pasją kopnął walający się w błocie postaw poznańskiego sukna.
– Litości! – Brzuchaty padł na kolana, złożył dygocące dłonie jak do modlitwy. – Panie wielmożny, posłańca wyślemy…
– Wyślecie – pokiwał głową Borkowic – jeśli się namyślę, a po namyśle pozwolę. Im szybciej królewscy stąd pójdą, tym lepiej. Bo jeszcze się zasiedzicie, jak moi poprzedni goście.
Jak na komendę kupcy podążyli za jego wzrokiem. Wzdłuż ściany ogromnej drewnianej wieży zwieszało się kilka gibbetów ze smętną i wysuszoną zawartością.
Czambor zanurzył dłoń w rozbitym kufrze, wyciągnął długi srebrny łańcuch, zważył go w dłoni. Obrócił się do swoich ludzi.
– Do klatek z nimi! – rozkazał. – I nie budzić mnie przed świtem.
Ponury jak cień kata, ruszył na lewo, do kamiennicy wpasowanej w okrąg murów opasujących zamek od zachodu.
Kupcy nie zdołali nawet pisnąć. W jednej chwili wyciągnęło się po nich dziesięć pancernych ramion, powlokło ku wieży, gdzie w błocie tkwiła już spuszczona, rozwierająca żelazne ramiona klatka błaznów. Stado wron i kawek zerwało się z wieży, gdy podchodzili do chropawego muru. Krążyły nad dziedzińcem, jakby szykując się na kolejną ucztę.
Czambor obrócił się do pachołków wykręcających w tył ręce pokrwawionemu mężczyźnie w poznaczonej plamami przeszywanicy. Jeniec, brodaty i posiwiały, miał ogoloną głowę, na której Fortuna i Historia wypisały bliznami całą kronikę wojen, wróżd i napadów.
– Ty jesteś Czelej, sługa najwierniejszego psa z królewskiej sfory – powiedział pan Pienin. – Pamiętam cię z Krakowa. Stałeś za swoim patronem z tarczą, kiedy ogłaszali wyrok nade mną. Dziś będziesz wył w klatce jak inni. Dalej! Za kratę z nim!
– Obiecuję, że wytrzymam tam do waszego ścięcia!
Czambor uniósł rękę do ciosu i…
Opuścił ją wolno, a zamiast uderzyć – niespodziewanie poklepał jeńca po policzku.
– Za ciebie nie będzie okupu, Rusinie. W gibbecie pożyjesz dwa, może trzy dni.
Będziesz miał dużo czasu na rozmyślania, bo zostaniesz tam, choćby twój pan dawał za ciebie tyle grzywien, ile ważą te góry. Bierzcie go!
Pachołkowie nie bez trudu wcisnęli brodacza do klatki, zatrzasnęli zardzewiałe drzwi, a potem podciągnęli ją na linach.
– Bliadunie! Kpie włochaty murwy babilońskiej! – rozdarł się Czelej.
Borkowic nie słuchał. Szedł, rozpychając się w tłumie rycerzy rozbójników i ich sług. Grzmocił kułakiem po plecach tych, którzy wchodzili mu w drogę. Rzucił jakiejś dziewce przy beczce z winem srebrny łańcuch. Nie odpowiedział na jej zdradliwy uśmiech.
– Zdrowie pana na Pieninach! – krzyczało kilka głosów. – Za pomyślność! Nasze rycerskie!
Czambor zatrzymał się nagle. I jednym ruchem wytrącił kielich z ręki ostrzyżonemu na donicę podrostkowi, który stał w kompanii dwóch ponurych brodaczy. Na czynie stoczyło się z brzękiem po schodach.
– Kto mu dał wina, dziesięć batów! – rozkazał.
Przerażony chłopak spłonił się, cofnął i oparł o mur. Na jego tunice widniał ten sam herb, co na tarczy Czambora: głowa jelenia w złotym polu, z rogami – lewym krótszym – między którymi szczerzył zęby szary wilk.
***
Szedł chmurny, poraniony, w ubłoconej, powgniatanej zbroi. Pod namiotem kasztelana od razu okrążyły go znajome, czerstwe, ale ponure gęby żołdaków.
Otaczali to miejsce jak wilki, wściekli, głodni, źli. Zaciężni rachowali…
Sprawniej niż niejeden kupczyk bławatny. Zamiast łokci sukna, ceł, myt i zysków przeliczali wysokość murów, stromiznę podejścia, liczbę ludzi, drabin, zmieniającą się szybko pogodę. Sumowali szanse. I rachunek chyba nie wypadł zbyt dobrze, bo zapadła grobowa cisza.
– Przepuśćcie mnie! – zakrzyknął rycerz. – Czas dokończyć, cośmy zaczęli. Rozbójnicy już nie uciekną.
Odpowiedziała cisza.
– Próbowaliśmy dwóch szturmów. Ale tym razem… – odezwał się Jędrzej zwany Gagatkiem.
– Tym razem Czambor ma naszych w niewoli – rzucił dziesiętnik ze szramą na gębie.
– Mojego brata! – zakrzyknął kolejny.
– I moich dwóch druhów!
– Sługi mi wziął! Psi syn.
– Prawda. – Gagatek wskazał na zamek. – Ma naszych. W dybach. Stracili wszystko poza wiarą… że ich nie zostawimy.
– Ma też mojego pachołka, giermka, przyjaciela, Czeleja! Wsadzili go do klatki. Nie chcą wykupu. Dlatego daję wam słowo, że jeszcze dziś będziecie z nimi pić – rzekł Sulimczyk. – I to ze złotych pucharów Złego Czambora Borkowica! Słowo rycerskie!
Głuchy pomruk aprobaty przetoczył się przez tłum. – Weźmy ten zamek i wracajmy
do domów!
– Nie ma zapłaty! – krzyknął ktoś. – Nie przyszły królewskie grzywny! Czym mamy owinąć rany?! Czym napełnić brzuchy!
– Gdzie jest królewska chorągiew?
– W obozie, panie wielmożny – mruknął jeden z kuszników. – Panowie rycerze nawet nie wyszli do szturmu. Z nami…
Ktoś splunął w błoto, inny zaklął.
– Andrzej Ciołek i pan ze Sprowy?
– Radę czynią. W namiocie.
– Puszczajcie mnie do nich! Z drogi! Przemówię im do rozumu!
Rozstępowali się bez słów, ponurzy, zarośnięci żołdacy. Podnosili broń, tarcze,
prostowali głowy, ramiona. I wreszcie jeden z zaciężnych nie zdzierżył. Dobył miecza i nagim ostrzem zadudnił o tarczę. I jeszcze raz! I jeszcze! A potem cały tłum zbrojnych dołączył do tego żelaznego pogłosu – uderzając stalą o stal, żelazem o szczyty, drzewcami o ziemię. Przez obóz przetoczył się miarowy hurgot. Zbrojni zaczęli sięgać po hełmy. Z ponurą zawziętością spoglądali na zamek, dopinając zbroje. Rozległy się werble i trąbki.
Rycerz szedł prosto na namiot, ulicą pomiędzy rozsuwającymi się zaciężnymi.
– Kto to był? – zapytał szeptem młody, jasnowłosy pachołek wąsatego kusznika o pooranej gębie.
– Nie wiesz? – żachnął się wojownik. – To sam Zawisza Czarny! Pan z Garbowa!
Rycerz wyminął ich, przepchał się przez rannych, zatrzymał przed wielkim czerwonobiałym namiotem wspartym na dwóch masztach. Strażnicy z glewiami nie bronili mu wstępu, jeden sam odchylił kotarę.
Wewnątrz, przy świetle latarni, nad stołem zawalonym kartuszami pochylało się kilku rycerzy w jakach i jopulach, niektórzy w przeszywanicach z czarnymi śladami po pancerzu i zbroi albo w pancerzach, z odrzuconymi do tyłu kapturami kolczymi. Na piersiach mieli herby, ich biodra opasywały rycerskie, segmentowe pasy, niektóre ze spiczastymi sztuczkami przywodzącymi na myśl dachy kościołów.
Na widok rycerza wszyscy podnieśli głowy, zaszemrali, niektórzy wykonali głęboki ukłon.
Przybyły zdjął rękawicę, a potem położył ją na stole, wśród rysunków i szkiców. Sięgnął do głowy, ściągnął szłom razem z kolczą plecionką, odsłaniając szczupłą, śniadą twarz bez brody i wąsów, z włosami podgolonymi na skroniach i z tyłu, nad karkiem, na burgundzką i francuską modłę.
– Mości panie Andrzeju – rzekł do wysokiego, posiwiałego, potężnego mężczyzny z herbem Ciołek na jace – dlaczego nie szturmujemy zamku?
Andrzej z Żelechowa zmieszał się, spuścił wzrok. Odpowiedział jego kompan – z białą strzałą Odrowąża w czerwonym polu na rycerskiej jopuli.
– Nie szturmujemy, bo… zwijamy oblężenie.
– Jak to?
– Z całym szacunkiem, panie Zawiszo, ale nasz najjaśniejszy pan nie zapłacił. Nawet
rycerz nie będzie walczył bez godziwej zapłaty.
– Zalegają nam za kwartał! – dorzucił ktoś z tyłu.
– Mości panie Andrzeju z Żelechowa – przemówił Zawisza poważnym głosem – powiedzcie mi: co nosicie na piersi? Cóż to jest? Ciołek! Herb dany od króla Mieszka. Nosił go wasz przodek Hata, co kruszył kolumny. Wojewoda mazowiecki Erazmus, co walczył z Litwą i Krzyżakami. I jego rodzony brat Stanisław, takiej siły, że kadź w łaźni przewracał do góry. Wy myślicie, że oni sprzedawali rycerską cnotę za pieniądze?! – Zawisza spojrzał po zebranych i kontynuował poważnym głosem: – My właśnie to robimy. Patrzycie na mnie jak wilcy? Nie jak wilcy, jak kupcy! Jak Żydzi! Bądźmy między sobą szczerzy. Jesteśmy tu, bo daliście słowo, że po zbędziemy się Czambora. Więc czemu odchodzicie z pustymi rękami?
– Ech, żeby każdy traktował słowo jak wy… toby była inna sprawa – mruknął Andrzej z Żelechowa. – Ale dziś jest ono dla wielu jak ten przysłowiowy dym. Rozwiewa się.
– Nie mamy puszek – powiedział ktoś z tyłu.
– Jakich puszek? Na miłość boską!
– Na zamku grube palisady – rzekł Jan ze Sprowy Odrowąż… Nie skruszymy bez armat.
– A armat nie ma – skwitował Andrzej z Żelechowa. – Podobnie jak żołdu.
– Ale mieczy, zdaje się, dostatek?! – odparował Zawisza. – Chyba że brakuje wam
czego innego!
Jeśli zakładał, że ich rozgniewa i teraz polecą w jego stronę rycerskie rękawice, to się
przeliczył. Jeśli myślał, że chociaż zawstydzi, to jego zamiar okazał się zaledwie pobożnym życzeniem.
– Straciłem dobrego pachołka, o mały włos nie zabili drugiego, ale go wzięli żywcem i posadzili w klatce. Ustrzelili mi konia. Po ostatnim szturmie Czambor schwytał kilku naszych. I wziął w dyby. Rozbójnik drwi sobie z nas. Kupców, których wziął jako zakładników, ograbił i powiesił w gibbecie. Złupił trzydzieści kościołów, plebana gorlickiego przybił do drzwi świątyni. A wy, panowie… Co?
Odpowiedziała mu cisza.
– Dość, panie Zawiszo. Dość – odezwał się wreszcie Jan ze Sprowy. – Prawdę mówicie, ale nie przy was komenda. Nie będziemy ryzykować naszego… honoru. Pieniny są nie do zdobycia.
Zawisza spojrzał na starszego rycerza. Dopiero po chwili z rozmysłem pokiwał głową. Podniósł ze stołu rękawicę, odwrócił się i ruszył do wyjścia.
– Zawiszo, dokąd?! – zakrzyknął Andrzej z Żelechowa. – Szturmu nie będzie!
Czarny rycerz zatrzymał się na chwilę, przymknął oczy.
– Nie będzie – zgodził się. Po chwili dodał z namysłem: – Ale nie zostawię mojego Czeleja. Jeśli tchórzem jesteście podszyci, sam wezmę ten kurnik!
Odrzucił połę namiotu i wyszedł. Za nim rozbrzmiały krzyki, nawoływania, aby się opamiętał, wrócił.
Nie wrócił. Znów otaczający namiot żołdacy rozstępowali się przed nim jak morze przed Mojżeszem. Jednak Zawisza szukał wzrokiem pachołka, który obiecał przypilnować mu konia. Odnalazł go, podszedł, a kiedy sługa przytrzymał dextrariusa, rycerz siadł w siodle z takim impetem, że wierzchowiec aż przysiadł.
Obrócił konia prawie w miejscu i ruszył przed siebie szeroką obozową ulicą – na zamek Czambora, najpierw wolno, potem szybciej, czarny i ponury.
Przeleciał przed szeregiem pawężników, strzelców i piechurów miejskich zbrojnych w rohatyny, berdysze, glewie i morgensterny. Przemknął przed ciurami, rycerskimi namiotami i wozami, wypadł za ostrokoły i spięte łańcuchami kolasy.
W obozie zaczęło się poruszenie. Wszyscy poznali Zawiszę Czarnego, oczy żołnierzy zwróciły się na jeźdźca.
– Zawiszaaaa! – ktoś krzyknął. – Pojechał! – Dokąd? Gdzie? Po co?
– Na Pieniny! Sam jeden.
– Jak to? On?
– On ci!
I nagle iskra przeszła po obozie. Strzelcy, ciury, pachołkowie z halabardami, pawężnicy z wielkimi tarczami, sołtysi w płatach i zbrojnikach, kusznicy i włócznicy poczęli łapać za broń, a potem iść, coraz szybciej, w końcu pobiegli truchtem – śladem czarnego rycerza. Ciekawi, jak się skończy ta nowa awantura.
Fragment pochodzi z książki „Zawisza. Czarne krzyże” autorstwa Jacka Komudy
Zawisza. Czarne krzyże
Autor książki: Jacek Komuda
Cena: 32,01 zł
Dane szczegółowe:
Wydawca: Fabryka Słów Sp. z o.o.
Rok wyd.: 2021
Ilość stron: 450 s.
Wymiar: 126 x 40 x 198
ISBN: 978-83-7964-459-9
Data: 2021-04-14