O bitwie pod Termopilami słyszał prawie każdy, a archetyp stworzony na podstawie tamtych wydarzeń do dziś kształtuje pojmowanie historii w niejednym kraju. Także w Polsce. Bo przecież niejednokrotnie można usłyszeć o bitwie pod Zadwórzem czy Wizną, jako o „polskich Termopilach”. I niewątpliwie na to miano zasługują. A bitwa pod Dytiatynem? W tym kontekście warto wymienić jeszcze jedno starcie i nie chodzi tu wcale o obronę Hodowa czy bitwę pod Węgrowem, a o starcie bardzo blisko związane z Zadwórzem. Dytiatyn! Tak nazywa się wieś, której pola stały się kolejnymi w historii „polskimi Termopilami”.
Dytiatyn – ta nazwa miejscowa pewnie niewielu mówi cokolwiek. Rzeczywiście Dytiatyn jest niewielką wsią nieopodal Halicza, w dzisiejszym obwodzie iwanofrankiwskim na Ukrainie. W okresie wojny polsko-bolszewickiej wzgórza w pobliżu tej miejscowości stały się areną krwawych starć między siłami 6. Armii Wojska Polskiego a przeważającymi liczebnie siłami bolszewickimi.
Tła wypadków, do których doszło pod Dytiatynem w dniu 16 września 1920 roku, należy dopatrywać się w wydarzeniach, które miały miejsce wiele miesięcy wcześniej. Przede wszystkim do starcia tego doprowadził wybuch wojny polsko-rosyjskiej, do którego doszło niemalże półtora roku wcześniej. Właśnie w kontekście tej wojny należy też bitwę pod Dytiatynem analizować. Konflikt, który siły polskie ze zmiennym szczęściem toczyły przez pierwsze 17 miesięcy jej trwania, ostatecznie niemalże doprowadził do katastrofy i upadku odrodzonego państwa polskiego. Jednak bitwa warszawska i kontrofensywa, która ruszyła już w ostatnich dniach sierpnia 1920 roku, spowodowały przeważenie szali zwycięstwa na korzyść strony polskiej.
Nieco wcześniej, bo w marcu 1920 roku sformowana została 6. Armia Wojska Polskiego, która operować miała na terenie Galicji Wschodniej[1]. To właśnie ona miała zostać głównym aktorem strony polskiej w przyszłej bitwie pod polskimi Termopilami. Oddziały wchodzące w skład tej właśnie formacji w sierpniu 1920 roku zapisały się złotymi zgłoskami w historii polskiej wojskowości, najpierw zatrzymując siły bolszewickie pod Zadwórzem właśnie, następnie kontynuując wspaniałe kawaleryjskie tradycje polskie, stoczyły też i odniosły błyskotliwe zwycięstwo w ostatniej kawaleryjskiej bitwie w dziejach Europy, pod Komarowem. Zwycięstwa te otworzyły drogę do natarcia, które Wojsko Polskie, przeprowadzić miało od Galicji po Podlasie, gdzie ruszyło na wschód, w pogoń za wycofującym się bolszewickim wrogiem. Na południu, w kierunku Galicji Wschodniej, uderzyć miała 6. Armia, nad którą dowództwo w połowie września objął generał Stanisław Haller[2].
W ramach tej akcji, 8 Dywizja Piechoty 15 września rozpoczęła atak z pozycji nad Dniestrem i Świrzem w kierunku Podhajec. W kierunku tym ruszyły między innymi dwa bataliony 13 pułku piechoty. I one do historii nie przeszły. Inny natomiast był los trzeciego batalionu, który wraz z plutonem ułanów ruszył drogą na Dytiatyn. Wczesnym rankiem 16 września te skromne, bądź co bądź, siły polskie rozbiły szwadron kozacki i zajęły okopy z czasów pierwszej wojny światowej, położone na wzgórzu 385, na północny-wschód od wsi. Tam właśnie miała rozegrać się obrona w iście termopilskim stylu.

Według szacunków specjalistów, zbudowanych na bazie raportów sztabowych, pozycje pod Dytiatynem wczesnym rankiem 16 września zajmowało ok. 600 polskich żołnierzy, w tym 60 ułanów. Do dyspozycji mieli 6 haubic i 6 CKM-ów. Początkowo nic nie zwiastowało rychłej burzy. Około godziny 8. dowódca 13. PP, będący na miejscu kpt. Jan Rudolf Gabryś zarządził odpoczynek. Kiedy po kilkunastu minutach dostrzeżono kolumnę wojska przemieszczającą się na północ od pozycji batalionu, Gabryś wziął ją za jazdę ukraińską atamana Petlury, posiłkującą polskie działania w tym rejonie. Miał jednak wątpliwości, czy jest to aby na pewno sojusznik. Wykorzystując ułanów pod swoimi rozkazami, nakazał sformować podjazd, który upewni się co do tożsamości obserwowanego oddziału. Powracający zwiadowcy donieśli, iż nadciąga wróg. I ma ogromną przewagę liczebną. Dziś wiemy, że maszerującymi na Dytiatyn bolszewikami byli żołnierze czterech pułków strzelców i brygady jazdy z 8. Dywizji Kawalerii tzw. „Czerwonych Kozaków”. W sumie więc siły nieprzyjaciela liczyły ok. 2500-2700 żołnierzy piechoty i jazdy, wspomaganych 5 działami i 20 ciężkimi karabinami.
Sytuacja, w której znalazły się oddziały pod dowództwem kpt. Gabrysia była naprawdę ciężka. Odwrót jego sił spowodowałby, iż Rosjanie zagroziliby polskiej 16. BP, która mogła zostać zupełnie odcięta. Dlatego kapitan wydał rozkaz rozpoczęcia ostrzału artyleryjskiego, a po pewnym czasie wsparcia go ogniem CKM-ów.
Wskutek ostrzału z polskich pozycji w szeregach bolszewików zapanował chaos. Jak wspominali potem naoczni świadkowie, nawała ogniowa spowodowała popłoch w szeregach „Czerwonych Kozaków” i duże straty ludzkie, szczególnie wśród kawalerii przeciwnika. Rosyjska artyleria jednak odpowiedziała niemal natychmiast, a wkrótce potem ruszyło także uderzenie czerwonej piechoty.
Kapitan Gabryś zdawał sobie sprawę z trudności swego położenia, jednak był pewien, że w razie przepuszczenia brygad bolszewickich narazi na szwank, a może i zniszczenie resztę 6. Armii operującej w okolicy. Nakazał kontynuowanie walki do końca. Choć prawie czterokrotna przewaga liczebna wroga mogła przytłaczać, znakomicie wykorzystany element zaskoczenia i determinacja obrońców spowodowała, że do południa udało się odeprzeć aż 2 szturmy piechoty i spieszonej kawalerii rosyjskiej za cenę niewysokich strat własnych. Niestety w kilkugodzinnej walce Polacy stracili 2 z 6 dział. Najstraszniejsze było jednak to, że obrońcom wzgórza 385 kończyła się amunicja, której spore zapasy zużyto na odparcie szarż Kozaków na skrzydła batalionu. Z każdą godziną rosły też straty ludzkie. Oddział powoli wykrwawiał się w obliczu nieprzebytych mas bolszewików, którzy falowymi szturmami nacierali na polskie pozycje.

W końcu około godzin popołudniowych kapitan Gabryś wydał rozkaz opuszczenia wzgórza pod Dytiatynem i odejścia na południe, w kierunku Chochoniowa i Jabłonowa, aby osłonić skrzydło 16. BP i opóźnić marsz sił wroga, dając czas reszcie armii na przegrupowanie się. Wtedy to też na polskie pozycje pod Dytiatynem spadły kolejne szturmy bolszewików. Najpierw uderzenia piechoty, potem także szarże kawalerii. Po wyczerpaniu amunicji artyleryjskiej i zniszczeniu CKM-ów Polacy zmuszeni byli do walki wręcz z użyciem bagnetów, a często nawet saperek. Wielu z polskich żołnierzy poległo w tym starciu. Los ciężko rannych był jeszcze gorszy – byli bezlitośnie torturowani i dobijani przez Kozaków. Większość z oddziałów pozostałych na wzgórzu 385 walczyła do ostatniego żołnierza. W sumie w boju padło prawie 100 żołnierzy kpt. Gabrysia, a tyle samo zostało ciężko rannych. Ich poświęcenie nie poszło jednak na marne!
Bohaterska postawa żołnierzy spod Dytiatyna dała czas na przegrupowanie pozostałym oddziałom polsko-ukraińskim w okolicach Halicza, które bez takiej osłony zostałyby najpewniej zaatakowane od flanki i rozbite.
Pod Dytiatynem skromny oddział polskich żołnierzy, na cały dzień wstrzymał marsz 2 brygad bolszewickich]. Bitwa ta powinna, więc zapisać się w historii oręża polskiego jako symbol – walki do końca i absolutnego spełnienia żołnierskiego obowiązku. Czyż nie tak samo jak było właśnie pod Termopilami?
Niestety bitwa pod Dytiatynem i w ogóle zmagania 6. Armii Wojska Polskiego w Galicji Wschodniej są ciągle mało znane. A wielka szkoda, bo – jak wskazano powyżej – to siły tej armii odpowiadają właśnie za tak błyskotliwe sukcesy, jak bój pod Komarowem czy także mało znana II bitwa pod Beresteczkiem, również zakończona zwycięstwem wojsk polskich.
Czas nadrobić te braki, a doskonale nada się do tego lektura świetnie i skrupulatnie napisanej książki pracownika Wojskowego Biura Historycznego, dra Arkadiusza Tulińskiego, wydana sumptem Instytutu Pamięci Narodowej. Mimo dwutomowego wydania i sporej objętości, książka jest naprawdę bardzo dobra. Szczegółowo opisuje wszystkie zagadnienia związane z funkcjonowaniem i działaniami 6. Armii Wojska Polskiego, także z bitwami wspomnianymi wcześniej. Serdecznie ją polecam. Jej lektura naprawdę zmienia spojrzenia na to, którą bitwę tak naprawdę można nazwać „polskimi Termopilami”
Ten artykuł powstał m.in. w oparciu o książkę „6. Armia Wojska Polskiego w wojnie polsko- bolszewickiej w 1920 r.” autorstwa Arkadiusza Tulińskiego.

6 Armia Wojska Polskiego w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. Tom 1-2
Autor książki: Arkadiusz Tuliński
Cena: 99 zł
Wydawca: Instytut Pamięci Narodowej, IP
Rok wyd.: 2020
Oprawa: twarda
Ilość stron: 1312 s.
EAN: 9788382290622
ISBN: 978-83-8229-062-2
Wybór literatury:
Tuliński A., 6. Armia Wojska Polskiego w wojnie polsko- bolszewickiej w 1920 r., Warszawa 2020.
Odziemkowski J., Dytiatyn 1920, Warszawa 1994.
Wyszczelski L., Wojna polsko-rosyjska 1919-1920, Warszawa 2010.
Dawid Siuta
Przypisy:
[1] A. Tuliński, 6. Armia Wojska Polskiego w wojnie polsko- bolszewickiej w 1920 r., Tom. 1, , Warszawa 2020, s. 23- 24
[2] Tamże, s. 659.
Grafika główna: Stanisław Kaczor Batowski
Szkoda, że w treści pominieto nazwisko dowódcy pododdziału 4 baterii kpt Adama Zająca, który pozostał do końca na wzgórzu z 85 żołnierzami mówiąc do podwladnych”nasze wykrwawienie uratuje 6 Armię „. To tym żołnierzom nadano tytuł” baterii śmierci” i pozwolono spadkobiercom tradycji nosić dość wymowna oznakę, która dziś może się niekoniecznie dobrze kojarzyć z Tottenkopfem. Również sama końcówka reż trochę razi. Bo co to znaczy spojrzenie na właściwą ocenę która bitwa zasługuje na miano Termopil…. Tak postawienie sprawy zastanawia kim jest autor, bo raczej w historii nie dokonuje się porównań w skali kto więcej, szybciej i lepiej… Są to jedne z 3 Polskich Termopil, które potwierdzają bitnosc, charakter i honor polskich żołnierzy, bez względu kiedy i gdzie walczyli.