Czuć od nich było czymś, co wywołuje torsje. Opowieści pierwszych więźniów przywiezionych do Dyhernfurthu, dokąd trafili najgorsi kryminaliści i… Polacy

– Myślałem, że są to ostatnie chwile mojego życia. Że nadszedł z Berlina zatwierdzony na mnie wyrok. A wiedziałem, że tym wyrokiem może być jedynie kara śmierci. Tymczasem okazało się, że jestem wyznaczony do transportu do podobozu Dyhernfurth jeden, choć nie wiedziałem, co to znaczy, gdzie to jest. Coś tylko opowiadano u nas, w obozie, o tym komandzie, ale nikt nie wiedział o nim niczego pewnego, bo wszystko było utrzymywane w tajemnicy. Wiedzieliśmy tylko, że jest ponoć trochę lżejszy, ale nikt z niego nie wracał żywy, chyba że na rozstrzelanie z wyroku Gestapo czy Politische Abteilung. Tymczasem z innych komand przywożono z powrotem do Gross-Rosen słabych więźniów na ewentualne leczenie w rewirze[1]. Z Dyhernfurthu nigdy[2].

Po zejściu z naczepy ciężarówki, którą został przywieziony do – jak to tutaj nazywano, komanda elfów – Tadeusz Koral poczuł ten sam lęk, jaki towarzyszył mu codzienne, tuż po przebudzeniu na obozowej pryczy.

„Czy przeżyję i ten dzień? Czy dziś wszystko się skończy?” – pytał siebie w myślach.

Ale tym razem zastanawiał się też, czy tu, w Dyhernfurthcie, będzie choć trochę lepiej niż w Gross-Rosen; czy jedzenia będzie choć trochę więcej; czy kapo będą choć trochę bardziej ludzcy. Wszystko to jednak sprowadzało się do jednego pytania: „Jak długo tu wytrwam?”.

Dobrze pamiętał, że ci, którzy trafili do Gross-Rosen z Auschwitz, już po kilku dniach mówili, że tam było jak w sanatorium. Do łagru na Dolnym Śląsku przywiezieni bowiem zostali najpierw najgorsi niemieccy kryminaliści z więzień Rzeszy: mordercy, złodzieje – recydywiści, którzy teraz pełnili tu funkcje blokowych i kapo. Nienawidzili szczególnie Polaków i nad nimi znęcali się najbardziej okrutnie, z wyrachowaną i nieukrywaną wręcz satysfakcją, a niektórzy i z przyjemnością.

„Czy trafili też tutaj?” – zastanawiał się osadzony.

Kompleks Raubkammerr – placówka testowa armii. Jej głównym celem było testowanie broni chemicznej, opracowanej m.in. przez zespół Gerharda Schradera. Badano tu skuteczność min, pocisków, bomb (nawet 500 kg) wypełnionych związkami arsenu, cyjanowodorem, gazem musztardowym, tabunem, sarinem i wieloma innymi substancjami.
Na zdjęciach brama kompleksu oraz pociski odnalezione na tutejszym poligonie w 1945 roku, autor nieznany.

Przed napaścią Niemiec na Polskę należał do Polskiej Partii Socjalistycznej, a w czasie okupacji działał ostro w konspiracji, w Związku Walki Zbrojnej, a następnie w Armii Krajowej. Został przydzielony do kierownictwa dywersji, tak zwanego Kedywu, gdzie przeszedł specjalne przeszkolenie, jak walczyć z Niemcem wszelkimi dostępnymi metodami i środkami. Brał udział w wielu akcjach w Warszawie, gdzie mieszkał. Aż wpadł.

Po aresztowaniu trafił na Pawiak. Był wielokrotnie przesłuchiwany przez gestapowskich oprawców z alei Szucha[3].

– Oczekiwałem na zatwierdzenie wyroku przez Berlin, ale w międzyczasie zostałem wysłany na Majdanek i tam otrzymałem numer dziewięćdziesiąt osiem dwadzieścia cztery. Z Majdanka zostałem skierowany transportem z dużą grupą więźniów do Flossenbürga[4], gdzie trzymano nas w baraku, a następnie przetransportowano do Gross-Rosen. Tutaj otrzymałem numer tysiąc jeden – opowiadał teraz właśnie poznanemu towarzyszowi niedoli z dyhernfurthckiego baraku.

Po okresie zugangowskim – Zugang po niemiecku znaczy przybycie lub dojście – trafił na blok numer 5, gdzie byli zgrupowani przeważnie Polacy.

Więcej przeczytasz w książce, którą kupisz TUTAJ

Znów przypomniał sobie, jak na początku marca 1944 roku, tuż przed transportem do Dyhernfurthu, został wezwany pod schreibstubę, czyli obozową kancelarię, i myślał, że już po nim, że za chwilę zastrzeli go któryś z SS-manów, albo zawiśnie na obozowej szubienicy.

– Kiedy przyjechaliśmy tu z Gross-Rosen, a było to na drugi dzień po wyznaczeniu mnie do tego transportu, zastaliśmy tam już około osiemdziesięciu więźniów. Byli wśród nich bandyci, złodzieje polscy i niemieccy, pederaści, Cyganie, jeden kryminalista, Czech. Oprócz nich kilkunastu Polaków, więźniów politycznych. I grupa Rosjan, jeńców wojennych[5].

Koral nie wiedział jeszcze, że w Dyhernfurthcie obozy są dwa – jeden mały, na terenie samej fabryki; drugi ogromny, dla kilku tysięcy więźniów, położony w lesie, około kilometra od ogrodzenia. Z racji usytuowania i tajemnicy, jaką były owiane, nazywane Elfenhain – gajem elfów.

Dyrektor Anorgany, Otto Ambros, rozmiłowany w germańskiej mitologii, kiedy pierwszy raz zobaczył nadodrzańskie lasy w okolicach Breslau, od razu skojarzył je z bajkowym gajem i tajemniczymi stworami, które przecież nie każdy może zobaczyć, a w których istnienie w zasadzie nikt nie wierzy. Elfy przywiezione z Gross-Rosen były jednak jak najbardziej prawdziwe, a ich życie nie miało przypominać bajki.

Tadeusz Koral, zaprawiony w dywersji, twardy facet, był czujny i szybko zorientował się, gdzie trafił i z kim przyszło mu dzielić los.

– Jak się zorientowałem, stan więźniarski według moich obliczeń przedstawiał się następująco. Transportem w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, z Bernardem Mikołajczakiem na czele, przyjechało około pięćdziesięciu więźniów. Większość z nich najpierw, w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku, trafiła do Gross-Rosen z Auschwitz. W czerwcu albo w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego dowieziono do nich trzydziestu, może czterdziestu więźniów, między innymi z transportu z Majdanka, który, zanim trafił do Gross-Rosen, najpierw, tak jak ja, przeszedł przez Flossenbürg. Razem ze mną w marcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przywieziono około dziewięćdziesięciu, może stu dziesięciu więźniów, przede wszystkim z transportu zwanego radomskim, którzy przybyli do Gross-Rosen w styczniu czterdziestego czwartego i mieli numerację szesnastotysięczną. Starymi więźniami tego transportu byli Ryszard K., Marek Wawrzyniak i ja. Ryszard K. był przedtem blokowym na bloku numer siedem, ale za posiadanie złota i monet złotych, które zdobywał na mordowanych więźniach dostał się do karnej kompanii do kapo Vogla. Następnie w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przysłano jeszcze jednego więźnia, był to Niemiec, lub Volksdeutsch, nazwiskiem Grajek, który potem został piplem[6] kapo Krausego z naszej fabryki. Transportem w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przyjechało pięciu Niemców, a wśród nich jeden biegle władający językiem rosyjskim. Został dotkliwie pobity przez Rosjan, złamali mu nogę – relacjonował Koral. – Szóstego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego Niemcy przywieźli kilkudziesięciu więźniów z powstania warszawskiego. Wtedy właśnie między nimi przyjechali Andrzej Waksmundzki, Nosowski i Wrzos, który naprawdę nazywał się Rose. Znałem ich wszystkich jeszcze z Pawiaka. Przyjechał również Janusz O., stary kryminalista znany mi również z Pawiaka i Majdanka. Był to ostatni transport więźniów, jaki przyszedł do naszego komanda. Po przyjeździe do Dyhernfurthu wszystkich więźniów SS-mani zabierali, niczym zwierzęta, na przegląd. Przypominało to targ bydła, albo niewolników, gdzieś w Afryce sto lat wcześniej…

Dyrektor fabryki dobierał więźniów do odpowiednich prac. Oglądał ręce, zęby, postawę.

Tadeusz Koral miał kontrolować pociski – sprawdzać, czy wszystkie kierowane do napełniania gazem mają właściwy otwór, aby nakręcić specjalny zawór.

Już wiedział, że znajduje się w komandzie – podobozie Konzentrationslager Gross-Rosen – nazywanym oficjalnie Dyhernfurth I.

Pocztówka z Dyhernfurthu przedstawiająca miejscową stancję kolejową. Zdjęcie wykonano między 1900 a 1930 rokiem.

***

Miesiąc wcześniej do Dyhernfurthu I trafił też Leon Rawecki. Jego pierwsze dni w obozie również były pełne grozy.

– Trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku zostałem w dużej grupie więźniów skierowany do Auschwitz, gdzie otrzymałem numer obozowy dwadzieścia cztery czterysta osiemdziesiąt siedem. Przeniesiono mnie do Birkenau i zostałem wyznaczony do zagazowania, ale dzięki pomocy kolegów więźniów udało mi się uratować życie, bo wpisali mnie na listę do transportu do innego obozu. Tak trafiłem szóstego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku do Gross-Rosen, gdzie otrzymałem numer osiem tysięcy czterysta. Gross-Rosen był bardzo ciężkim obozem, w którym więźniowie masowo umierali na skutek wycieńczającej pracy w kamieniołomach.

Rawecki zapamiętał, jak pewnego dnia SS-mani wypytywali więźniów o to, kto ma jaki zawód. Powiedział, że jest rolnikiem. Wówczas wyznaczono go do transportu do nowego komanda i 13 marca 1943 roku ciężarówką zawieziono do Dyhernfurthu.

– Pierwsza grupa więźniów liczyła około sześćdziesięciu osób. Pracowali początkowo przy porządkowaniu terenu przyfabrycznego oraz na terenie obozu. Dopiero później zostali skierowani do pracy przy napełnianiu gazem bomb lotniczych[7]. Baraki mieszkalne dla nich postawili Żydzi z obozu pracy Organizacji Schmelta, która współpracowała przy tym ściśle z przedsiębiorstwem budującym wówczas dzisiejszą autostradę A4[8].

Z pierwszego dnia w nowym obozie zapamiętał niewiele. Próbował się zorientować, dokąd trafił, co to za miejsce, co dzieje się tutaj z ludźmi. Czy ma szanse przeżyć? Czy inni przeżywają?

– Na terenie fabryki były już postawione dwa drewniane baraki oraz mała ubikacja, też drewniana. Pośrodku, między nimi, znajdował się wodociąg z kilkoma kranami i korytem do mycia. Przyjechało nas około trzydziestu; razem z nami był Kluge, Niemiec z czerwonym odwróconym winklem, co oznaczało, że zdezerterował z wojska. Był też Kornacki Mieczysław, Polak z czerwonym winklem, który został obozowym pisarzem. Przyjechali też Niedziela, Paczyński Leon, Mikołajczak Bernard, jakiś Niemiec z zielonym winklem i Polak z czerwonym. Niemiec z zielonym był wyjątkową kreaturą, więc wyznaczony został na funkcję Lagerältestera.

***

Rudolf Stary w Gross-Rosen i Dyhernfurthcie na ramieniu pasiaka nosił literę P i numer 1435.

– Pod koniec sierpnia lub na początku września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, około południa, przez główną bramę obozu Gross-Rosen wkroczyła grupa dygnitarzy cywilnych i SS-manów. Stanęliśmy wszyscy na baczność w dwuszeregu i z czapkami w rękach. Wzdłuż szeregu przechadzał się sam komendant obozu, a obok niego trzech cywilów w charakterystycznym stroju tyrolskim. Krótkie skórzane spodenki, białe podkolanówki z pomponikami, półbuty i tak dalej, no i, byłbym zapomniał, duże brzuchy, i chyba w tym momencie pełne, czego o nas, muzułmanach[9], nie można było powiedzieć. Kazano nam się rozebrać do naga i panowie zaczęli oglądać każdego z nas oddzielnie. Mieliśmy wykonać po kilka zwrotów, a potem przebiec kilkanaście metrów. Z podobnymi oględzinami można się spotkać na targowiskach przy kupnie bydła.

To była selekcja. SS-mani sprawdzali, kto jest chory, czy więźniowie nie mają schorzeń ograniczających sprawność fizyczną. W końcu wybrali sześćdziesięciu pięciu więźniów. W tym Rudolfa Starego.

– Wygolono nas, wykąpano. Otrzymaliśmy nowe pasiaki i czystą bieliznę. Tak oczekiwaliśmy na nasz transport. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że jedziemy do karnego komanda, skąd jeszcze nikt nie powrócił do głównego obozu. Wiadomo było, że jest to tajemnicze komando, że jest tam prowadzona jakaś tajemnicza produkcja dla wojska. Szóstego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, około godziny piętnastej, załadowano nas na trzy samochody i powieziono w nieznanym kierunku. Po blisko dwugodzinnej podróży samochody zatrzymały się przy głównej bramie jakiejś fabryki. SS-mani kontrolowali stan liczebny. Wokół był las. Również wzdłuż wewnątrzzakładowych dróg rosły wieloletnie drzewa. Nad budynkami, czy też nawet nad wykopami, były rozciągnięte potężne siatki maskujące. Nasze samochody zostały zatrzymane przez wartownika SS po raz drugi przed kolejną bramą. Nad nią zawieszona była duża biała tablica z niebieskim napisem IG FARBEN HAUPTVERWALTUNG DYHERNFURTH b. BRESLAU.

Więźniom kazano zejść z samochodów i ustawić się wzdłuż płotu. Znów ich przeliczono. W końcu SS-mani otworzyli kolejną bramę. Stary był przerażony.

– Po przejściu około dwustu-dwustu pięćdziesięciu metrów zatrzymaliśmy się przed trzecią bramą. Tam odbył się kolejny ceremoniał liczenia więźniów i odsunięcie drewnianej zapory oplecionej drutem kolczastym. Tak dostaliśmy się do tajemniczego podobozu.

Do nowych zugangów szybko podeszli starzy więźniowie. Rudolf Stary nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Było tu znacznie gorzej, niż przewidywał.

– Zrobili na mnie przygnębiające wrażenie. Przede wszystkim czuć było od nich coś powodującego torsje. Wyglądali na opuchniętych, a wielu z nich miało zaropiałe oczy. Wszyscy byli przygnębieni. Z ciekawości policzyłem starych więźniów, było ich na placu apelowym szóstego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku około godziny osiemnastej około stu dwudziestu. Razem z naszym zugangiem podobóz Dyhernfurth jeden liczył wtedy sto osiemdziesiąt pięć osób.

Komando zajmowało początkowo niewielki obszar fabryki, na którym stały drewniane baraki. Obok postawiono trójprzegrodową toaletę. Zamiast łaźni między barakami zamontowano krany z wodą.

– Skąd przyjechaliście i ilu was jest? – zapytał Starego Tadeusz Koral, który siedział tu już od roku.

– Odpowiedziałem, że z Gross-Rosen. Przyjazd naszego transportu do Dyhernfurthu jeden spowodował duże zagęszczenie w pomieszczeniach noclegowych, gdyż nie dodano nigdzie ani jednej pryczy do spania. Prawie na każdej spały teraz po dwie osoby. Każdego rana wszyscy chodziliśmy do pracy.

Komando ulokowano na terenie fabryki. Aby się do niego dostać, trzeba było przejść lub przejechać przez trzy bramy. Nad pierwszą wisiał dumny szyld z napisem Anorgana – tak nazywała się firma kartelu IG Farben, która odpowiadała tu za produkcję. Druga oddzielała hale produkcyjne broni chemicznej od biur, laboratoriów i innych pomieszczeń przeznaczonych dla pracowników cywilnych. Wreszcie trzecia, wraz z wieżyczkami wartowniczymi wyposażonymi w karabiny maszynowe, prowadziła do części najbardziej odizolowanej i strzeżonej – obozu dla, jakkolwiek to brzmi, więźniów – zesłańców z Gross-Rosen.

Więcej przeczytasz w książce:

Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy

Cena: 29,69 zł

Autor: Bonek Tomasz

Dane szczegółowe:
Wydawca: Znak Horyzont
Rok wyd.: 2021
Ilość stron: 320
Wymiar: 170×250 mm
EAN: 9788382290646
ISBN: 978-83-8229-064-6
Data: 2021-06-02

Grafika główna: Copyright United States Holocaust Memorial Museum Provenance William and Dorothy McLaughlin Source Record ID Collection 2005 442


[1] Słowem rewir w obozach określano prowizoryczne szpitale czy izby chorych – baraki, w których przetrzymywano najciężej chorych.

[2] Opowieść Tadeusza Korala przytoczono w książce za zeznaniami, które złożył po wojnie w dochodzeniu prowadzonym przez Muzeum Gross-Rosen i Komisję Ścigania Zbrodni Hitlerowskich. Przeżyliśmy Gross-Rosen. Klub byłych więźniów politycznych, t. II, z. 7, cz. I.

[3] W czasie okupacji aleja Szucha znalazła się w centrum tzw. dzielnicy policyjnej (posiadającej status Nur für Deutsche), a jej nazwę zmieniono na Strasse der Polizei (pol. ulica Policyjna). 7 października 1939 r. budynek został oficjalnie przejęty przez niemiecką służbę bezpieczeństwa. Drugie i trzecie piętro oraz część pokoi na parterze i pierwszym piętrze budynku zajmował największy departament hitlerowskiej policji bezpieczeństwa, czyli Wydział IV Geheime Staatspolizei (Gestapo).

[4] Konzentrationslager Flossenbürg – niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny założony w maju 1938, w pobliżu miasta Weiden, w Górnym Palatynacie, w Bawarii, w Niemczech. Funkcjonował do kwietnia 1945.

[5] Opowieści Tadeusza Korala, Leona Raweckiego, Rudolfa Starego i Romana Konarzewskiego zamieszczone w tej części książki zostały przytoczone i zredagowane na podstawie skryptu zeznań więźniów obozu Gross-Rosen – Przeżyliśmy Gross-Rosen. Klub byłych więźniów politycznych, Tom II, Zeszyt 7.

[6] Piplami określano młodocianych więźniów, których SS-mani wykorzystywali jako własnych służących oraz często seksualnie. Piple mogli za to liczyć na profity, przywileje i czasami lepsze traktowanie.

[7] Jak podaje w swoich zeznaniach Roman Konarzewski, grupa ta składała się w większości z więźniów narodowości polskiej przybyłych do Gross-Rosen transportem z Auschwitz. Więźniowie ci posiadali numerację czterocyfrową rozpoczynającą się liczbą 84. Większe grupy więźniów przyjeżdżały do Dyhernfurthu I w czterech grupach: I – 13 marca 1943 roku; II – w połowie czerwca 1943 roku; III – 7 marca 1944 roku; IV – 6 września 1944 roku.

[8] Według badacza dziejów Gross-Rosen profesora Alfreda Koniecznego, Organisation Schmelt została utworzona w 1941 w nazistowskich Niemczech i miała za zadanie budowę sieci obozów pracy przymusowej przede wszystkim na Górnym Śląsku i eksploatację pracy więźniów (głównie narodowości żydowskiej) w tych obozach. Założona i kierowana była przez SS-Brigadeführera Albrechta Schmelta, a rozwiązana w 1943 r. w związku z narastającymi zarzutami wobec jej kierownika o malwersacje finansowe. Organizacja stworzyła i prowadziła 177 obozów pracy z 50 tysiącami więźniów. Więźniowie byli zmuszani do prac na rzecz Niemiec, w tym budowy opolskiego odcinka autostrady A4. A. Konieczny, „Organizacja Schmelt” i jej obozy pracy dla Żydów na Śląsku w latach 19401944, „Acta Universitatis Wratislaviensis. Studia nad Faszyzmem i Zbrodniami Hitlerowskimi”, nr 15 (1992), s. 281-314.

[9] Zniekształcona forma słowa muzułmanin (niem. Muselmann) używana powszechnie w Auschwitz i w innych niemieckich obozach koncentracyjnych. W żargonie obozowym słowo to oznaczało więźnia skrajnie wycieńczonego z powodu głodu. Informacja za minisłownikiem Auschwitz: http://auschwitz.org/media/slownik-pojec/#Muzu%C5%82man (dostęp: 20.12.2020).

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*