W zeszłym roku na polskim rynku wydawniczym ukazała się książka Anny Malinowskiej „Brunatna kołysanka. Historię uprowadzonych dzieci”. Publikacji udało się dość szybko uzyskać rozgłos i tym sposobem trafiła także w moje ręce. Od razu wzbudziła we mnie ogromny entuzjazm, ponieważ z założenia przedstawiała historie ludzi uprowadzonych z rodzinnych domów przez hitlerowców i „hodowanych” na przyszłych Niemców w ośrodkach Lebensborn. Poszczególne opowieści przeplatają się dodatkowo z faktografią dotyczącą funkcjonowania samej instytucji, a także z informacjami o polskim adwokacie Romanie Hrabarze, który większą część życia poświęcił „odzyskiwaniu” polskich dzieci[1].
Dzięki tej pozycji po raz pierwszy usłyszałam o katowickim mecenasie. Co ciekawe, nawet dla autorki „Brunatnej kołysanki” przed rozpoczęciem badań Hrabar pozostawał zupełnie nieznanym człowiekiem, mimo iż pochodził z jej rodzinnego miasta[2]. Sama instytucja Lebensbornu od początku swojego istnienia miała być uważana za instytucje charytatywną, mającą na celu pomoc młodym Niemkom przetrwać okres ciąży oraz porodu. Szczęśliwe mężatki mogły przeżyć dziewięć miesięcy otoczone fachową opieką. Z drugiej strony samotne kobiety, które z jakiegoś powodu nie chciały lub nie mogły wychować swojego dziecka mogły udać się do Lebensbornu i pozostawić je do adopcji, bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji. To właśnie tutaj mogły przebywać niechciane dzieci, otoczone czułą opieką, do momentu pojawienia się nowych adopcyjnych rodziców[3]. To jednak tylko jedna strona medalu – uwielbiana i promowana przez Niemców jeszcze po wojnie. Także w czasie procesów norymberskich[4]. Inne oblicze instytucji ukazuje właśnie wspomniany mecenas z Katowic. Hrabar w 1947r. jako pełnomocnik polskiego rządu do spraw rewindykacji polskich dzieci miał za zadanie odszukać małych Polaków, którzy w czasie wojny zostali wywiezieni do Niemiec, ulokowani w domach należących do Lebensborn, a potem adoptowani przez niemieckie rodziny[5]. Dlaczego tak się stało? Skąd w Niemczech polskie dzieci? Przecież dość powszechnie wiadomo dziś, że hitlerowskie Niemcy nie uznawały Polaków za ludzi równorzędnych obywatelom niemieckim. Generalny Plan Wschodni jasno przewidywał, że wszystkich Słowian należy co najmniej „wywieźć” na tereny, gdzie nie będą oni zabierać cennej strefy życiowej potrzebnej Niemcom. Plany eksterminacji, wywózek, a także kryterium rasowe ustalające określony typ urody jako lepszy praktycznie zabrały Polakom prawo do egzystencji[6]. Dalekosiężne plany podboju olbrzymich terenów oraz pogarszająca się z czasem sytuacja na froncie sprawiły jednak, że niejako z konieczności należało uznać pewne osoby o konkretnych cechach za warte uratowania i zapewnić im miejsce w „rasie panów”.

Fot: Wikimedia Commons
Hrabar w swojej książce tak opisywał zachodzące w ideologii zmiany: „Nowa wersja planu[7] oparta była na założeniu, że zbyt rygorystyczne kryteria rasowe, przyjęte przez komisarza Rzeszy do spraw umocnienia niemczyzny, zostaną złagodzone, nie tylko z uwagi na „dobre cechy rasowe” dużej części ludności polskiej, ale przede wszystkim z uwagi na potrzebę dostarczania w ciągu wielu jeszcze lat siły roboczej dla III Rzeszy i na obszary osadnicze”[8]. Plan wydawał się doskonały. Rodzinom i prawnym opiekunom dzieci nakazywano przyprowadzić pociechy na szczegółowe badania, z których odpowiednie, „wartościowe” dzieci nie wracały już do swoich domów. Prosto z badań, kiedy tylko uznano je za odpowiednie rasowo trafiały do ośrodków Lebensbornu, gdzie stopniowo były poddawane procesowi zniemczania. Malutkie dzieci szybko zapominały biologicznych rodziców i uczyły się nowego języka, a także z czasem odpowiedniej ideologii. Starsze do rozmów po niemiecki zmuszano biciem i surowymi karami. Dzieci dodatkowo czasem otumaniane były lekami, tak aby nie sprawiały większych problemów wychowawczych. Oczywiście wszystkie bez wyjątku otrzymywały nowy akt urodzenia, a wraz z nim nowe imię i nazwisko, a także nowych rodziców, pochodzenie i własną historię[9]. W tym miejscu warto wspomnieć o niemieckiej praktyce, która zakładała że nowe niemieckobrzmiące dane osobowe dziecka mają być podobne do tych pierwotnie przez nie posiadanych. W tym celu pozostawiano zwykle 2-3 pierwsze litery imienia i nazwiska bez zmian. Idealnym przykładem tego procederu są dwie odnalezione przez Hrabara dziewczynki. Przed wojną siostry nazywały się Daria i Alodia Witaszek. Na prośbę matki mecenas szukał zaginionych sióstr, ostatecznie odnajdując je w Niemczech jako Dore oraz Alice Wittke. Dzięki podobieństwu imion i nazwisk dzieci łatwiej przyzwyczajały się do nowych warunków i szybciej zapominały o starych „nieodpowiednich” imionach. Dla polskiej strony mimo wszystko najważniejszy pozostawał fakt, że to właśnie podobieństwo imion często pozwalało odnaleźć dzieci. Prawdopodobnie w innym przypadku namierzenie konkretnego dziecka byłoby niemożliwe. W tym więc przypadku niemiecki porządek okazał się zbawienny dla katowickiego mecenasa i jego poszukiwań.
Bardzo rozległy opis radości rodziców niemieckich, jedno zdanie na temat tragedii rodziców polskich. Tekst na zamówienie polityczne?