Zasadnicza służba wojskowa w Siłach Zbrojnych Związku Radzieckiego była, jak głosiła konstytucja,„zaszczytnym obowiązkiem obywatela ZSRR”. Zgodnie z ustawą z 12 października 1967 r. o powszechnym obowiązku wojskowym, objętych nią było ok. 90 proc. młodych mężczyzn, którzy po ukończeniu 18 lat trafiali na dwa lata do armii lądowej i na trzy do marynarki wojennej.
Każdy z nich miał już jakieś wyobrażenie o armii i służbie wojskowej, najczęściej wyidealizowane, romantyczne. Kształtowała je literatura, sztuka, film, prasa, radio, telewizja, tradycja rodzinna, rytuał obchodów świąt państwowych oraz system edukacyjno-wychowawczy. Studenci i uczniowie szkół ogólnokształcących oraz średnich szkół zawodowych (techników, szkół medycznych itp.) elementarną wiedzę wojskową otrzymywali w ramach lekcji przysposobienia obronnego (wychowania obronno-patriotycznego) prowadzonych przez zawodowych wojskowych, a nieuczący się w systemie dziennym szkoleni w tym zakresie byli w punktach szkolnych funkcjonujących w zakładach pracy, instytucjach, organizacjach, kołchozach i sowchozach. Program tego bloku zajęć obejmował historię Sił Zbrojnych ZSRR, ich strukturę, zadania, tradycje bojowe, a także podstawowe wiadomości dotyczące obowiązkowej służby wojskowej. W części praktycznej zdobywano podstawowe umiejętności obchodzenia się z bronią i strzelania.
Nasiąknięci propagandą
Treściami wojskowymi i propagandą obronno-patriotyczną nasycona była działalność organizacji pionierskich i komsomolskich (obozy i gry o charakterze paramilitarnym, warty honorowe przy mogiłach żołnierzy Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i w miejscach pamięci). Ponadto funkcjonowały liczne kluby, koła i stowarzyszenia o charakterze paramilitarnym, w których młodzi ludzie mieli okazję zdobyć odpowiednie przygotowanie do służby wojskowej. Jednym z nich było popularne wśród młodzieży Ochotnicze Stowarzyszenie Współpracy z Armią, Lotnictwem i Marynarką(Dobrowolnoje Obszczestwo Sodiejstwija Armii, Awiacji i Fłotu – DOSAAF). Działało pod nadzorem Ministerstwa Obrony i kultywowało wojskowo- techniczne rodzaje sportu: spadochroniarstwo, strzelectwo, szybownictwo, lotnictwo sportowe, a także motoryzację i radiotechnikę. W efekcie każdy młodzieniec – przyszły poborowy – miał już sporo wiadomości o armii, pewne wdrożenie do dyscypliny wojskowej i podstawowe doświadczenie w obchodzeniu się z bronią i strzelaniu (w wielu szkołach po 1977 r., gdy wprowadzono klasy wojskowe, wybudowano także strzelnice). Część z nich posiadała wiedzę i doświadczenie ukierunkowane na potrzeby wojska, zdobyte na specjalistycznych kursach, poza system edukacji szkolnej, np. we wspomnianych szkoleniowych organizacjach DOSAAF.
Służby wojskowe, przystępując do poboru odbywającego się dwa razy w roku (wiosną – maj, czerwiec i jesienią – listopad, grudzień; w przypadku niektórych rodzajów wojsk i miejsc ich dyslokacji pobór rozpoczynał się miesiąc wcześniej), dysponowały dokładną wiedzą o każdym przyszłym żołnierzu. Zapewniał ją obowiązkowy system rejestracji chłopców po ukończeniu 17 lat w wojskowych komendach uzupełnień. W kartotece każdego z nich były informacje o osiągnięciach szkolnych, społecznych, sportowych, zainteresowaniach, cechach osobowościowych, stanie zdrowia, a także dane o rodzicach i narodowości. Służyły one do wstępnego przyporządkowania przyszłych żołnierzy do poszczególnych jednostek i rodzajów sił zbrojnych. Najlepsi rekruci, mający np. wykształcenie specjalistyczne i zadatki na liderów, mieli być kierowani na kursy przygotowujące sierżantów.
Wszystko to działo się do momentu otrzymania przez młodego człowieka powiestki –wezwania do wojska. Był w nim wyznaczony dzień, czas i adres zameldowania się na punkcie zbornym, skąd poborowi byli odprawiani na zgrupowanie. Ponadto w wezwaniu zobowiązywano powołanego, żeby stawił się ubrany odpowiednio do pory roku, a w plecaku lub walizce podręcznej posiadał zmianę bielizny, łyżkę, kubek i przybory toaletowe. Powinien był również rozliczyć się w miejscu pracy, a jeśli był członkiem KPZR lub Komsomołu – wyrejestrować się z zakładowej ewidencji. Wymagane było także zabranie wszystkich dokumentów potwierdzających posiadane uprawnienia (np. prawo jazdy), kwalifikacje, specjalności sportowe, osiągnięcia, przynależność do partii czy organizacji młodzieżowych itp.
Raz lepiej…
Udanie się na punkt zborny poprzedzały prowody w armiju (odprowadziny do wojska), tradycyjna uroczystość żegnania, wyprawiania, odprowadzania w daleką drogę, która w tym przypadku oznaczała służbę wojskową. Przygotowywano się do nich odpowiednio wcześniej. Jeśli powołany pracował, to w miejscu pracy otrzymywał pamiątkowe podarki podczas okolicznościowych spotkań i zebrań. W domach natomiast (rzadziej w restauracjach, kawiarniach, na daczach) organizowane były przyjęcia (koniecznie „wesołe”), gromadzące rodzinę, przyjaciół, kolegów, znajomych. Na suto zastawionych stołach obowiązkowo ulubione dania poborowego. Oprócz upominków i pieniędzy dostawał „dobre rady” i życzenia. Rodzice życzyli mu, aby „z honorem pełnił służbę”, „godnie wypełnił swój obowiązek wobec Ojczyzny”, „stał się prawdziwym mężczyzną” i „wrócił zdrowy, żywy”, inni ponadto życzyli, aby się „nie dał”, „okazał męstwo”. Życzący mieli na myśli nie tylko trudy żołnierskiego życia, lecz także brutalizację relacji między żołnierzami w postaci diedowszcziny, zwanej po polsku „falą”, która pojawiła się w pierwszej połowie lat 70. Ceremonia prowodów kończyła się dzień lub dwa dni później gromadnym i wesołym (często z harmonią, śpiewem, szampanem, wódką) odprowadzeniem powołanych do służby na dworzec kolejowy, skąd odjeżdżali na zgrupowanie rekrutów. Za organizację finalną tej uroczystości odpowiedzialne były władze lokalne.
Zgrupowania były początkiem i namiastką tego, czego poborowi mogą się spodziewać w przyszłości Ale i tam ciągle trwała niepewność w kwestii miejsca służby. To, gdzie zostaną ostatecznie skierowani, było objęte tajemnicą wojskową. Najczęściej w ostatniej chwili, siedząc już w samolocie lub nawet po wylądowaniu, dowiadywali się, że będą służyć w którymś z oddalonych garnizonów na terenie Związku Radzieckiego lub NRD, w Czechosłowacji, Polsce czy na Węgrzech.
Organizacja zgrupowań i ich przebieg odzwierciedlały stan i jakość kadry dowódczej, stosunek oficerów do obowiązków oraz ich podejście do rekrutów. Oprócz zgrupowań, na których młody żołnierz otrzymywał to, do czego były one powołane (wstępne przeszkolenie), były i takie, które już na początku drogi do wojska ukazywały obraz Armii Radzieckiej pozbawiony propagandowego retuszu, zdezorganizowanej, z rozmytą odpowiedzialnością za los powierzonych jej ludzi. Poniżej kilka opisów wrażeń poborowych z pierwszych dni w wojsku (każde z nich wnosi coś nowego), od zgrupowania rekrutów do przybycia na miejsce służby, w tym przypadku do garnizonów Północnej Grupy Wojsk. Nie była to jedyna droga trafienia do Polski, ale najprostsza i najbardziej masowa. Tylko niewielka część żołnierzy kierowana była do Polski dopiero po ukończeniu szkół wojskowych czy drogą przeniesienia służbowego. Specjaliści zwykle po sześciu miesiącach nauki w pułku szkoleniowym.
Rekrut wspominał:
Wiosną 1974 r. z Komendy Uzupełnień zawieźli nas na punkt zborny do Dzierżyńska, tam zostaliśmy ostrzyżeni na zero i odprawieni do namiotowego obozu na poligonie Mulińskim [w miejscowości Mulino, przy granicach obwodu Władymirskiego i Niżgorodskiego, znajdował się główny poligon artyleryjski Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego, jeden z największych w Europie – W.K.]. Tutaj przebywaliśmy przez tydzień. Nie mogę się pochwalić, że upijaliśmy się do nieprzytomności. Może czasy były inne, a może odznaczaliśmy się jakimiś szczególnymi przymiotami, ale wszyscy byli nastawieni na służbę. Zdarzyło się, co prawda, że oficerowie złapali parę osób podchmielonych – więcej żeśmy ich nie zobaczyli. Później dowiedzieliśmy, że odesłali ich na punkt zborny, a stamtąd prosta już droga do wojsk budowlanych. Dosłownie pierwszego dnia wymyli nas w łaźni polowej i przebrali w nowe mundury, dostaliśmy skórzane buty i pasy. Wprost nikt nam nie mówił, gdzie zostaniemy skierowani, ale wszyscy rozumieli, że za granicę. Nocą na uralach powieźli nas na lotnisko do miasta Gorki, z rana do samolotu i po dwóch godzinach byliśmy na lotnisku wojskowym Krzywa w Polsce. Znów na urale i byliśmy w Legnicy, a dokładniej to na jej krańcach, w okolicy Huty Miedzi. Właśnie tutaj w tamtych czasach dyslokowana była nasza 140 ZRB.
Opisane wyżej zgrupowanie poborowych można ocenić pozytywnie. Dyscyplina, szkolenie, reagowanie na pijaństwo – przyłapanych odsyłano do Komedy Uzupełnień, skąd prawdopodobnie dostawali skierowanie do najmniej prestiżowych w wojsku jednostek budowlanych, formowanych w przeważającym stopniu z Azjatów. Rekrutom nie powiedziano wprawdzie, gdzie będą służyć, ale fakt wydania im nowych pasów i butów skórzanych odczytywali jako oznakę skierowania za granicę. Na dobrą organizację tego zgrupowania mógł mieć wpływ również fakt, że przeznaczeniem poborowych była służba w przodującym w PGW związku taktycznym, mianowicie 140 Borysowskiej Orderu Kutuzowa Przeciwlotniczej Brygadzie Rakietowej dyslokowanej w Legnicy.
…a raz gorzej
Zupełnie inaczej (gorzej) pod względem organizacyjnym i bytowym przebiegało zgrupowanie, o którym poborowy opowiadał tak:
Wezwanie otrzymałem na 6 października 1983 r. Mój punkt zborny był na Sokolnikach w Moskwie. Stamtąd autobusem na Ugrieszkę [legendarna ulica w Moskwie, przy której był miejski punkt zborny. W to miejsce trafiali wszyscy powołani ze stolicy ZSRR do odbycia służby. Następnie byli przewożeni autobusami na dworzec kolejowy, lotnisko czy do jednostek w okolicy Moskwy – W.K.]. Po trzech dniach pijaństwa wsadzili nas do autobusów i powieźli na Dworzec Leningradzki. Było nas dwustu osiemdziesięciu, więc zabiliśmy całą „elektriczku” [pociąg elektryczny – W.K.]. Piliśmy nadal. Pod wieczór przybyliśmy do miasta Kalinin. I pierwszy raz zacząłem żałować, że trafiłem do wojska. Zagnali nas do kompanijnych namiotów, w których stały drewniane prycze i leżały sterty brudnych prześcieradeł. Ani światła, ani ciepła, burżujki [Koza, piecyk żelazny – W.K.] wprawdzie stały, ale ciepła od nich starczyło na trzy prycze wokół. Starszym zrobili jakiegoś „diembiela” [w wojskowym żargonie nazwa żołnierza służby zasadniczej przeniesionego do rezerwy, zdemobilizowanego, a także sam moment zwolnienia ze służby – W.K.], siedział cicho, bał się, że go wykończą – wszyscy pijani i aroganccy, umówili się, że jeśli ktoś się będzie czepiał to dostanie wycisk. Pijaństwo się przedłużało. Z rana wygnali nas z namiotów, wszyscy drżą z zimna i przepicia, nikt nie chce stać, krótko mówiąc – siwy dym. Oficerowie zaczęli cierpliwie wyjaśniać, że nie jesteśmy już cywilami, że pić nie należy itp., itd. Ale towarzystwo nasze jakieś bezczelne było i w odpowiedzi powiedzieliśmy, że jeszcze nie składaliśmy przysięgi i niech sp…ją. Zabrali gdzieś trzech spośród nas i jakby się uspokoiło. Piliśmy nadal. Na drugi dzień z rana wrócili ci, których zabrali. Mówili, że wszyscy możemy trafić do karnego batalionu lub jeszcze gorzej, krótko mówiąc – przemyli im mózgi. Przyjęliśmy jakby do wiadomości ich argumenty i na pewien czas się uspokoiło. Później była miejska łaźnia, przebrali nas w mundury, dali skórzane buty, pasy i staliśmy się bardziej podobni do żołnierzy, a nie do bandy hulaków. Wieczorem doszło do wielkiej draki – przyszli do nas chłopcy z jednostki, w której przebywaliśmy i zaczęli żądać wymienienia się z nimi butami i pasami. Było ich tylko ośmiu, a nas 130! To nie była nawet draka, ale wprost masakra wysłużonych żołnierzy. Po dwóch tygodniach fajnego życia obudzili nas w nocy i powieźli na lotnisko. Było już zimno. Wymarzliśmy się w namiotach i każdy marzył, żeby jak najszybciej trafić do jednostki, wszystko jedno gdzie, ale żeby jak najdalej od Kalinina!!! Na pasie startowym stały trzy samoloty, do których nas zapakowali. Było w nich ciepło, jasno. Nie pamiętam startu i lądowania, obudziło mnie słońce w iluminatorze. Rozglądnąłem się, na zewnątrz jakby zielona trawa, w oddali żołnierz z automatem. I nagle nas informują, że wylądowaliśmy na lotnisku w Szprotawie. Myślę, że to nieźle, przecież Polacy to jakoby bracia Słowianie!
Z przytoczonego wspomnienia wynika, że na tym zgrupowaniu rządzili podchmieleni i butni poborowi: podporządkowali sobie rezerwistę (diembiela), który z reguły budził respekt u rekrutów i który miał ich reprezentować; spowodowali, że oficerowie traktowali ich wyrozumiale, oprócz próśb i perswazji nie podejmowali działań dyscyplinujących przewidzianych regulaminem wojskowym; rozprawili się brutalnie ze „starym wojskiem”, które tradycyjnie od „młodego wojska” chciało wymusić zamianę ich nowych skórzanych pasów i butów na stare, znoszone, w dodatku parciane i z kirzy. O tym, że będą służyć w Polsce, dowiedzieli się dopiero po wylądowaniu. Ocenili to, jako „niezłe” rozwiązanie, bo przecież słyszeli, że Polacy to „bracia Słowianie”, chociaż żołnierz opisujący swe wrażenia dodaje z przekąsem słówko „jakoby”.
W następnej relacji mamy znów wzmiankę o nadmiarze alkoholu:
W październiku 1988 r. zebrali nas najpierw w punkcie zbornym w Tambowie, gdzie przechodziliśmy komisję lekarską. Jako że byłem stosunkowo najtrzeźwiejszy, to chodziłem na badanie ciśnienia za tych kolegów, u których było podwyższone. Po każdym dobrym wyniku 120 na 80, wdzięczni koledzy nalewali mi żołnierski kubek. Przy piątym razie byłem trup. Ocknąłem się w lesie na Nowoj Ładie w rejonie Tambowskiej „dzikiej dywizji”. Z kolegami Kokoj i Michoj podaliśmy się za cieśli i przez tydzień wbijaliśmy gwoździe w stodoły. W tamtejszym sklepiku z wódką mieliśmy przeboje, gdyż pieniędzy nam nie brakowało. Najpierw próbowaliśmy lemoniadowej kompozycji o mocy 78 proc. po 6 rubli za pół litra. To było coś! Miejscowy chorąży prowadził zajęcia z lania wódki prosto do gardła. Trzeba było zakręcić butelką odwrotnie do kierunku wskazówki zegara i zawartość ze świstem wlewała się do gardła zgodnie z ruchem świdra. Chorąży zaczynał pierwszy i zawsze zapominał w odpowiednim momencie się zatrzymać. 24 października, w moje urodziny, odlecieliśmy TU-134 do Polski. Było wilgotnie i ciemno. Ocknęliśmy się ostatecznie w Legnicy. Micha nie przeszedł komisji z powodu tatuaży.
W przytoczonym opisie uwagę zwraca ostatnie zdanie mówiące o tym, że ktoś został odrzucony przez komisję kwalifikacyjną z powodu posiadania tatuaży. W Armii Radzieckiej do tatuaży zawsze odnoszono się z dezaprobatą. Wpisywano je do dokumentacji osobistej, jako znak szczególny, wyróżniający. Poborowy posiadający go na twarzy, szyi, głowie był odrzucany przez komisję. Wojsko wolało nie ryzykować, gdyż zakładano, że tatuaż w tych (ale też innych) miejscach mógł świadczyć o przynależności do nieformalnych organizacji czy to nacjonalistycznych, czy rasistowskich i ekstremistycznych, czy przestępczych; mógł też być wyrazem, w zależności od treści i lokalizacji na ciele, upodobań dewiacyjnych, wybujałego erotyzmu, skłonności sadystycznych. Poza tym takiego żołnierza zawsze i wszędzie można było rozpoznać. Dlatego poborowi z tatuażami byli niekiedy kierowani na badania psychiatryczne. Najczęściej jednak po prostu ich odrzucano, co niektórzy świadomie wykorzystywali i przed zbliżaniem się poboru robili sobie niecenzuralne i widoczne tatuaże.
Odzieży nie oddadzą
Z przytoczonymi opisami warto zestawić relację Władimira Wojnowicza, późniejszego słynnego pisarza, gdyż służbę w jednostkach PGW rozpoczynał w 1951 r. Było wezwanie, prowody, punkt zborny, na który należało przyjść już ogolonym na łyso i w nie najlepszym ubraniu, gdyż, jak pisał: odzieży nie oddadzą. Po przewiezieniu poborowych do wojskowego miasteczka w Dżankoje na południu Krymu czekały ich bania [inaczej łaźnia], zdawanie cywilnej odzieży, fasowanie mundurów, butów, pasów itd. Zakwaterowani (w salach po 50 osób z trzypiętrowymi łóżkami), wymyci oraz umundurowani rozpoczęli dwumiesięczny Kurs Młodego Żołnierza. Poznawano, wspominał Wojnowicz, regulaminy służby wojskowej, życiorys Stalina, a z osobistego uzbrojenia – budowę karabinu Mosina wzoru 1891/30. Ponadto uczono rekrutów ustawiać się w dwuszereg lub czwórkami, stawać na baczność, chodzić krokiem defiladowym, czołgać się, zakładać onuce, ścielić łóżka, zwijać płaszcz w rulon, oddawać honory dowódcom i w kontakcie z nimi posługiwać się wyłącznie słownictwem regulaminowym, składającym się z krótkich fraz: „tak toczno, nikak niet, nie mogu znat’ i winowat, isprawlus” (tak jest, nie, nie mogę wiedzieć, jestem winny, poprawię się). Po ukończeniu szkolenia unitarnego poborowi składali przysięgę. Wtedy dopiero pojawili się „kupujący” – wysłannicy z różnych jednostek, aby pozyskać rekrutów o potrzebnych im predyspozycjach, specjalnościach i doświadczeniu. Wojnowicz odrzucił kilka propozycji, gdyż usłyszał, że może znaleźć się w grupie żołnierzy wysyłanych do służby za granicą. Tak też się stało, ale o tym, że jedzie do Polski dowiedział się dopiero na ostatniej stacji przed granicą.
Jak z powyższej opowieści widać, droga Wojnowicza do służby w jednostkach PGW miała wiele punktów wspólnych z relacjami wcześniej przytoczonymi, ale miała też swoje odmienności. Do Polski rekruci przyjeżdżali po solidnym szkoleniu wstępnym i złożeniu przysięgi, jako pełnoprawni żołnierze, którym można już powierzyć broń, postawić na warcie i wysłać na zadania bojowe.
Wojciech Kondusza – polonista, filozof, publicysta i autor książek historycznych. Doktor nauk humanistycznych (filozofia). Wieloletni nauczyciel akademicki, a obecnie kierownik jednego z wydziałów w UM w Legnicy. Autor kilku książek (m.in. „Mała Moskwa” i „Legniccy Cyganie-Romowie”) oraz kilkudziesięciu artykułów. Aktualnie prezes Stowarzyszenia “Pamięć i Dialog”.
Tekst pierwotnie opublikowany 8 września 2018 roku
Bibliografia:
https://www.litmir.me/br/?b=129982&p=1
http://www.sgv.su/showthread.php?