Choć wojna dobiegła końca, dla wielu ludzi koszmar się nie skończył. Obozy dipisów, tworzone dla osób „nienadających się do repatriacji”, stały się miejscem długiej i niepewnej tułaczki. Dla ocalałych z Zagłady były jednocześnie schronieniem i przypomnieniem o utraconej przeszłości. Jak wyglądało życie w tych obozach i dlaczego niektórzy ich mieszkańcy czuli, że wciąż tkwią w zawieszeniu?
We wrześniu 1945 roku w obozie w Landsbergu przebywało 6 tysięcy ludzi, z czego 5 tysięcy stanowili Żydzi, a całą resztę Węgrzy i Bałtowie. Tak przynajmniej podawał Irving Heymont, oficer amerykańskiej piechoty. Jego zdaniem w obozie było „tak brudno, że nie da się tego opisać”. Heymontowi od początku zależało na tym, by w Landsbergu powstał prężnie działający samorząd. „Nasza armia przybyła do Europy, żeby walczyć z nazistami, a nie po to, żeby pilnować ich ofiar”, oznajmił członkom komitetu obozowego. W tamtym okresie obozy dipisowskie podlegały UNRRA, a nie Naczelnemu Dowództwu Alianckich Sił Ekspedycyjnych, które przestało istnieć w lipcu 1945 roku. Niektóre były ogromne i mieściły się w dawnych koszarach wojskowych; inne, znacznie mniejsze, urządzono w kamienicach. Dipisi nadal żyli w czymś w rodzaju „aresztu ochronnego”.
Heymont uważał, że istnienie obozów dipisowskich to hańba. Tego rodzaju reakcje przypominają nam, że umieszczenie dipisów w obozach wcale nie było rzeczą nieuchronną. Istniały inne rozwiązania, lecz dipisi „nienadający się do repatriacji”, a zwłaszcza Żydzi, „ludzkie odpadki” pozostałe po wojnie, stali się ofiarami geopolityki. Co prawda wielu ludzi oburzało się, że dipisi muszą mieszkać w obozach, mimo to funkcjonowały one znacznie dłużej, niż przewidywano w 1945 roku. Co więcej, rozrosły się za sprawą napływu Żydów z Europy Wschodniej. W obozach powstały wkrótce nowe społeczności, toczyło się tam życie społeczne, gospodarcze, kulturalne i intelektualne o wyjątkowym charakterze. Większość obozów dla żydowskich dipisów znajdowała się w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec, gdyż na mocy polityki prowadzonej przez Stany Zjednoczone przyjmowano tam uciekinierów ze wschodu. Najwięcej osób mieszkało w obozach Feldafing, Föhrenwald i Landsberg niedaleko Monachium, aczkolwiek żaden z nich nie dorównywał liczebnością Belsen, znajdującemu się w strefie brytyjskiej. Istniały też nieliczne obozy w strefie zarządzanej przez Francuzów. Pod koniec 1945 roku w amerykańskiej strefie okupacyjnej przebywało 150 tysięcy Żydów, w strefie brytyjskiej 15 tysięcy, a we francuskiej 2 tysiące. Były też obozy w Austrii i we Włoszech. Te ostatnie, zwłaszcza na południu kraju, stały się wkrótce solą w oku Brytyjczyków, odgrywały bowiem istotną rolę w „nielegalnej” migracji Żydów do Palestyny.

Sierżant Edward Bolshefski z Vienna Area Command i James Rice, przedstawiciel terenowy American Jewish Joint Distribution Committee, podczas rozmowy z rodziną żydowskich Dipisów w wiedeńskim obozie dla uchodźców, 26 października 1945, United States Holocaust and Memorial Museum
Pracownicy przymusowi – zwłaszcza mieszkańcy Europy Zachodniej – dość szybko rozjechali się do swoich domów. Gilbert Coquempot, członek ruchu oporu i więzień Flossenbürga, doczekał wyzwolenia w pod obozie Ganacker, gdzie pracował w fabryce messerschmittów. Wrócił do domu pod koniec maja albo na początku czerwca – sam później nie był pewien. Choć ogarnęło go „totalne przygnębienie” i ciągle miał nocne koszmary, w grudniu 1945 roku na nowo podjął pracę, założył też jazz band z kolegami ze szkoły muzycznej. Inny francuski więzień polityczny, Robert Deneri, osadzony w Sachsenhausen, a potem we Flossenbürgu za „przejawianie wrogości wobec Niemiec”, jako jeden z nielicznych ocalał z masakry uczestników marszu śmierci urządzonej przez esesmanów, gdy gruchnęła wieść, że oddziały amerykańskiej armii są już niedaleko. Aż do jesieni 1945 roku przechodził rekonwalescencję. Mówił potem, że nosi w sobie „smutną pamięć”, podkreślał jednak: „Cała moja rodzina ocalała. We Francji wszyscy cieszyli się, że wyzwolili się spod niemieckiego jarzma. Nie miałem nawet dwudziestu trzech lat, wiedziałem, że przede mną całe życie, czułem radość”. Sytuacja osób „nienadających się do repatriacji” wyglądała zupełnie inaczej.
Zaledwie dziewięć dni po wyswobodzeniu Buchenwaldu żydowski ocaleniec Abraham Ahubia wyrażał w swoim dzienniku frustrację: „Francuzi i Belgowie jadą do domu. Właśnie tak, do domu, do krewnych, do bliskich, do sąsiadów. Do ludzi, których kochają, i to z wzajemnością. Na nowo rozpoczną dawne życie. A ja? Gdzie się podzieję? Gdzie mam szukać domu, gdzie mam szukać rodziny? Straciłem jedno i drugie”. Kiedy wojna dobiegła końca, w Europie Środkowej przebywało wielu dipisów, ale po kilku miesiącach zostali głównie ci, którzy „nie nadawali się do repatriacji”. Najliczniejszą grupę stanowili Polacy niemający żydowskie go pochodzenia: było ich około pół miliona. Mimo to sytuacja Żydów stwarzała największe problemy. Polacy, jak objaśniał Ira Hirschmann, byli dysydentami. Nie chcieli wracać do Europy Wschodniej, gdyż rządy objęli tam komuniści. Tymczasem Żydzi byli prześladowani i bezdomni, ponadto potrzebowali pomocy materialnej i rehabilitacji. David Boder używał na początku lat pięćdziesiątych innego rozróżnienia, odwołującego się raczej do czynników psychologicznych. Uchodźcy ze Wschodu, objaśniał, bali się przede wszystkim tego, co mogłoby ich spotkać w przyszłości, gdyby nie wyjechali. Natomiast ocaleńcy opowiadali o traumie wynikającej „z tego, co wydarzyło się wcześniej”. To samo dotyczyło Żydów, którzy spędzili wojnę w ZSRS, a po powrocie przekonali się, że ich społeczności przestały istnieć. Rose Henriques pisała w liście do męża: „Zbyt słabo orientuję się w sytuacji, by oceniać, czy [Żydzi] mogą żyć wymieszani z nie-Żydami, wydaje się jednak, że tworzą osobną kategorię, przeszli bowiem przez obozy koncentracyjne. Pozostali to po prostu dipisi, i choć oni również potrzebują troski, nie są tak wyniszczeni fizycznie i psychicznie jak byli więźniowie obozów”.

Żydowscy przesiedleńcy otrzymują racje chleba w obozie dla przesiedleńców Bindermichl w Linz, po 1946 roku
Problem polegał na tym, że z czasem – a konkretnie po rozpoczęciu zimnej wojny – dipisi stali się, jak to określił Hirschmann, „pionkami na politycznej szachownicy”. Jego zdaniem Polaków i Bałtów „potraktowano łaskawie”, gdyż byli wrogo nastawieni do komunizmu, toteż Zachód uznał, że w przyszłości mogą się przydać. Owszem, jako dipisi przeszli niejedną traumę: żyli w ciągłym lęku, że zostaną odesłani na Wschód, byli wielokrotnie przesłuchiwani przez pracowników UNRRA, zmagali się z nieprzyjaznymi, a do tego zmiennymi przepisami imigracyjnymi w państwach zachodnich, wielu z nich straciło domy, a nawet bliskich podczas okrutnych okupacji sowieckiej i nazistowskiej (zwłaszcza w Polsce i w Białorusi). Walczyli, musieli uciekać z ojczyzny. Gdy wreszcie osiedlali się w nowym kraju, czekało ich wiele trudnych lat. Nie umieli się odnaleźć, żyli w trudnych warunkach, często męczyła ich samotność, zwłaszcza jeżeli w okolicy było niewielu rodaków lub jeśli mieli trudności z nauczeniem się miejscowego języka. Z drugiej strony ich narody nie zostały zdziesiątkowane, tak jak naród żydowski. Borykali się z mniej dramatycznymi problemami psychicznymi, nie potrzebowali aż tak dużej pomocy, by stanąć na nogi. Alianci, a także Niemcy i Austriacy traktowali ich mniej podejrzliwie niż Żydów (w tamtym czasie panowało przekonanie, że żydowscy ocaleńcy przetrwali dzięki różnego rodzaju haniebnym uczynkom). Ponadto Żydzi uchodzili za „trudną grupę”, po części ze względu na ich traumę. Ralph Segalman, kierownik Jointu w Wiedniu, stwierdził, że pracownicy UNRRA i wojskowi „nie potrafią zrozumieć ani przyswoić na poziomie emocjonalnym tego, że ludzie przejawiający negatywne zachowania potrzebują szczególnej cierpliwości i najwięcej po mocy. Zamiast tego żydowski dipis często przedstawiany jest jako osoba niewdzięczna, brudna, leniwa lub pozbawiona ambicji”. Jak na ironię, wśród nieżydowskich dipisów sporo było kolaborantów oraz ludzi, którzy podczas wojny zgłosili się na ochotnika do pracy w Trzeciej Rzeszy – ale to właśnie oni zostali uznani na Zachodzie za „lepszy materiał”, ułatwiano im więc emigrację.
Nietrudno zatem zrozumieć, dlaczego w ocenie Iry Hirschmanna obozy dipisowskie w rodzaju Schutzenbergu i Blombergu, zamieszkiwane przez Polaków i Litwinów, korzystały ze szczodrego wsparcia UNRRA, ponadto zaś „kwitło w nich życie wspólnotowe, wolne od nerwowych na pięć typowych dla obozów żydowskich”. Odbywszy rozmowy z licznymi dipisami, Hirschmann stwierdził, że wielu z nich dobrowolnie przybyło do Trzeciej Rzeszy, „teraz zaś udają ofiary wojny i nadużywają hojności UNRRA”. Jak na ironię, żydowskie obozy, w których panowały mniej przyjemne warunki, istniały dłużej. Amerykański dziennikarz David Bernstein pisał w 1947 roku:
Ze wszystkich różnic między obozami, w których przebywają Polacy i Bałtowie, a obozami dla żydowskich dipisów najbardziej rzuca się w oczy ta, że w tych drugich czuje się atmosferę tymczasowości. Nie uświadczysz tam schludnych grządek, zielonych trawników ani kwiatów. Nikt nie próbuje ich przyozdabiać, nie ma tu drobnych wygód uprzyjemniających życie. W centrum każdego żydowskiego obozu znajduje się za to nieduży, surowy pomnik ku czci sześciu milionów pomordowanych i nic ponadto.
Bernstein podpowiadał przyczyny tego stanu rzeczy. „Większość żydowskich dipisów to ludzie pochodzący z miast. Nigdy nie mieli własnego skrawka ziemi, którym mogliby się zajmować”. Ale, rzecz jasna, dobrze wiedział, że nie tłumaczy to wszystkiego. „Prawdziwy powód kryje się gdzie indziej”, przyznawał. „Żydzi rozpaczliwie pragną się stąd wyrwać. Nie zamierzają sprawiać wrażenia, że gotowi są spędzić tu dłuższy czas”.
Inny obraz żydowskich dipisów kreśliła Francesca Wilson, która do lipca 1945 roku pracowała w Feldafingu:
Miejsce to nadal było naznaczone tragedią. Dokoła widziało się tylko ponure twarze i smutne oczy. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli nie zacznie się szukać rozwiązania kwestii żydowskiej, obozy w rodzaju Feldafingu staną się wylęgarnią terrorystów i bandytów od Sterna, którzy tym czy innym sposobem przekradną się do Palestyny.
Tego rodzaju lęki – a nie tylko humanitarne współczucie czy uświadomienie sobie, że Żydów należy traktować inaczej niż byłych robotników przymusowych – skłoniły Brytyjczyków do pójścia w ślady amerykańskich władz okupacyjnych i umieszczenia żydowskich ocaleńców w osobnych obozach. O ile w amerykańskiej strefie obóz dla dipisów często odgrywał pewną rolę w lokalnej gospodarce, o tyle dipisi z Belsen byli zdani głównie na wsparcie przysyłane przez agencje pomocowe. Obóz pozostawał „czymś w rodzaju placówki eksterytorialnej, wyspą odciętą od otoczenia”.
Nie wszyscy żydowscy dipisi mieszkali w obozach. Niemieccy Żydzi oraz ludzie „wolno żyjący” szukali sobie miejsca w różnych miastach i miasteczkach w okupowanych Niemczech i Austrii lub w hachszarach, obozach szkoleniowych przygotowujących do życia w Palestynie, zachowywali jednak status dipisów, utrzymywali ponadto kontakty – handlowe, zawodowe, towarzyskie, polityczne – z obozami dipisowskimi. Żydzi z Niemiec, którzy ukrywali się przez całą wojnę (w samym tylko Berlinie było ponad tysiąc takich osób) lub którzy wrócili z obozów, wzięli się do odbudowywania społeczności żydowskich. Według spisu powszechnego z października 1946 roku poza obozami mieszkało 44 692 Żydów. Bardzo niewielu z nich żyło w Niemczech przed wojną – tamtejsze społeczności żydowskie zostały wszak dawno zniszczone. Choć zatem próbowano odtwarzać jüdische Gemeinden, nie otrzymywały one żadnej pomocy od władz – w przeciwieństwie do niemieckich jeńców powracających do krajów. Przedstawiciele społeczności często się na to uskarżali. Żydzi z Dortmundu napisali w 1946 roku do premiera landu, że po wyzwoleniu „niemieckie władze i niemieckie organizacje ani trochę się nami nie zainteresowały. Nikt nie wyszedł na spotkanie nam, Niemcom wyznania mojżeszowego, powracającym z obozów koncentracyjnych. Musie liśmy sami odnaleźć drogę do domów”. Karl Marx, redaktor „Jüdisches Gemein deblatt”, oznajmił: „W Niemczech nie powstała ani jedna grupa skłonna pomagać ludziom, którzy byli pierwszymi i ostatnimi ofiarami narodowego socjalizmu, a przeto stracili wszystko, co mieli. Ludzie ci nie otrzymali choćby najskromniejszego wsparcia w odbudowywaniu i wyposażaniu swoich domów lub w szukaniu nowej pracy, dzięki której mogliby stanąć na nogi”.
Tekst jest fragmentem książki Wyzwolenie obozów. Koniec Holocaustu i jego pokłosie Wydawnictwa Czarna Owca.
Fot. Harry Weinsaft z American Jewish Joint Distribution Committee podaje jedzenie 3-letniej Renati Rulhater, żydowskiemu dziecku DP w Wiedniu, w Austrii, 1945-1946, United States Holocaust and Memorial Museum