relacje Żydów z czasów okupacji

Relacje Żydów z czasów okupacji: ocaleni z Drohobycza

W samym sercu okupowanego przez Niemców Drohobycza rozegrała się historia o nadziei, odwadze i bezinteresownej pomocy. Katarzyna Skopiec opisuje dramatyczne losy swojej rodziny i ludzi, którzy, narażając własne życie, ukrywali Żydów przed Zagładą. Jak wyglądała codzienność w cieniu niemieckiej okupacji? Poznaj relacje Żydów z czasów okupacji, kiedy każde skrzypnięcie drewnianej podłogi mogło oznaczać śmierć.

Kiedy zaczęła się wojna, byłam sama z ojcem. Mamie zabrakło kilku dni, aby do nas dotrzeć. Nie pamiętam, czy wróciła jeszcze do pracy.

Jeden z moich kuzynów po wejściu Niemców powiedział: „Dzięki Bogu, pozbyliśmy się Ruskich, teraz zobaczymy, co będzie dalej!”. Rosjanie to nie była „wielka przyjemność, szczególnie dla inteligencji żydowskiej”. Wszystkich traktowali jak kapitalistów – własność została znacjonalizowana, a ludzi wyrzucano z domów. Dla nas nie miało to znaczenia – i tak byliśmy uchodźcami. Nie mieliśmy niczego. Ale dla innych to było trudne. Nie słyszałam żadnych pogłosek na temat tego, co się dzieje z ludnością żydowską na terenach zajętych przez Niemców. Jeden z moich kuzynów uciekł z Rosjanami, ale gdy dotarł do Bugu, zawrócił. Jednak dom to dom, a taka ucieczka też nie była czymś przyjemnym. Poza tym Rosjanie nie byli zadowoleni z zabierania uchodźców ze sobą. Nie wiem, czy kuzyni wiedzieli o zamiarach Niemców.

Dla mnie jedyną zmianą były gazety wydawane w języku niemieckim. Czytało mi się je znacznie łatwiej niż te wydawane po rosyjsku. Wojna zaczęła się w czerwcu 1941 roku. Zostaliśmy jeszcze w Samborze dwa, może trzy tygodnie. Panował ogromny głód, ciężko było zdobyć jedzenie. Chodziliśmy bardzo daleko, żeby coś kupić. Każdy Żyd musiał nosić żółtą gwiazdę na ramieniu. Kiedyś wysłano mnie po mleko. Sytuacja musiała być bardzo trudna, jeśli rodzice zgodzili się, żebym poszła sama. Pamiętam, że po drodze zdjęłam gwiazdę z ramienia. Któregoś dnia przyjechał kuzyn Maks, z którym przedtem mieszkaliśmy, i powiedział: „Rodzina zdecydowała, że macie wrócić do Drohobycza, tak abyśmy byli wszyscy razem”. Wróciliśmy zatem i, tak jak wcześniej, mieszkaliśmy z wujostwem w ich domu. Byliśmy jednak rozmieszczeni nieco inaczej. Oni kiedyś zajmowali parter, gdzie za czasów rosyjskich zorganizowano biuro fabryczki. Warsztaty kuzyna przerobiono na małą fabrykę, więc nie mogliśmy tam mieszkać. Wprowadziliśmy się na pierwsze piętro. Ja dzieliłam pokój ze swoimi kuzynami, moi rodzice mieli pokój przechodni, a ciocia z wujkiem – pokój obok. Dawaliśmy sobie radę, mimo że Żydom nie wolno było korzystać z prądu. Moi kuzyni byli „techniczni” (jeden był po technikum, a drugi niemalże je ukończył), więc zorganizowali jakieś elektryczne kable i agregat prądotwórczy. Za każdym razem, gdy ktoś pukał do drzwi, krzyczeliśmy: „Proszę zaczekać!”, i wyłączaliśmy prąd. Mieliśmy zawsze lampę, nawet nie naftową, ale gazową. Nie musieliśmy nawet płacić za zużycie gazu – pochodził z otaczających nas rozlicznych rafinerii.

Nie pamiętam, w jakiej kolejności następowały restrykcje, ale w pewnym momencie musieliśmy oddać futra, oczywiście złoto i pieniądze, a także radioodbiorniki, z których nie wolno było korzystać. Żydzi nie mieli również prawa do dowolnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Przed założeniem getta wyznaczono ulice, którymi mogli się poruszać. My chodziliśmy do domu dziadka i mimo że ciotki przeprowadziły się w inne miejsce, to ciągle mogliśmy się spotykać. Któregoś dnia znowu zaczęła się „akcja”. Nie pamiętam dokładnie chronologii, ale moja ciotka mieszkała wówczas na „żydowskiej” ulicy, musiało to być dwa albo trzy miesiące przed przyjściem Niemców. Akcje początkowo wyglądały tak, że nie przychodzono po Żydów do domów, ale zwoływano wszystkich mężczyzn na plac przed budynkiem policji (w tym mojego tatę i wujka, brata mamy, który mieszkał w innej części miasta i miał tam sklep). Gdy się wszyscy zebrali, nakazywano wystąpienie robotnikom lub zatrudnionym. Mój tata był pracującym Żydem, sprzedawał u wujka w przyfabrycznym sklepie. Tatę zwolniono, ale wuja zabrano i nigdy nie wrócił. Do dziś nie wiemy, co się z nim stało. Był jednym z zamożniejszych w naszej rodzinie. Moja ciotka, jego żona, zapłaciła mnóstwo pieniędzy, aby się czegokolwiek o nim dowiedzieć. Pamiętam, że raz przyszła od niego pocztówka. Więcej go nie zobaczyliśmy, moja ciotka również nie przeżyła wojny; dzieci nie mieli. Akcje stawały się coraz ostrzejsze, siłą wyciągano Żydów z ich domów.

Pamiętam jedną z takich akcji, gdy ukrywaliśmy się prawie trzy dni na strychu w warsztatach. Było tam bardzo dużo ludzi, również moi kuzyni. W pewnym momencie zaczęło brakować jedzenia. Nikt nie przewidział, że będziemy tam siedzieć tak długo. Miałam jabłko, którego nie jadłam. Chciałam je zachować na czas, gdy jeszcze bardziej zgłodnieję. Ale teraz nawet nie przypominam sobie, czy je zjadłam… Pamiętam, że trzymałam je w ręce i na nie patrzyłam. Musieliśmy być bardzo cicho, tak żeby nikt nie odkrył naszej kryjówki. Podczas tej akcji złapano większość drohobyckich Żydów. To było jeszcze przed utworzeniem getta. Po jakimś czasie ogłoszono, że wszystkie dzieci w określonym wieku mają się stawić na placu przed budynkiem policji. Pamiętam dokładnie, w co się ubrałam. Gdy ojciec prowadził mnie ulicą Szaszkiewicza, przy której mieszkaliśmy, ktoś, nie pamiętam już kto, spytał: „Gdzie ją zabierasz?”, a tata pokazał mu zaproszenie. „Zwariowałeś? Nie wiesz, gdzie ich kierują? Zabierz ją stąd natychmiast!”. I tata tak zrobił. Ukrył mnie w moim pokoju. Potem dowiedzieliśmy się, że wszystkie dzieci zostały zamordowane.

Niedaleko Drohobycza był las, Bronica. Tam rozstrzeliwano i zakopywano ludzi… Każdy zaczął szukać rozwiązań. Moi dwaj kuzyni, którzy mieszkali z nami, załatwili sobie przez znajomych aryjskie papiery. Jeden dostał paszport ukraiński, a drugi – polski, jeden uciekł do Lwowa, a potem do Niemiec. Obaj przeżyli.

Teraz muszę wrócić do warsztatów – fabryczki, która należała do mojego wuja i została znacjonalizowana przez Rosjan. My mieszkaliśmy w domu obok. Wuj był już wówczas bardzo leciwy i nie pracował. W warsztatach zatrudniony był mój starszy kuzyn, a głównym majstrem był pan Mikołaj Wołosiański, ojciec mężczyzny, który nas uratował. Ów mężczyzna – Izydor – również pracował w warsztatach, był kierownikiem do spraw technicznych. Razem z moim kuzynem kończyli to samo technikum i przyjaźnili się. W czasach niemieckiej okupacji jego bezpośrednim przełożonym był Niemiec – dyrektor generalny warsztatów. Podczas wojny produkowano tam łóżka i inne wyposażenie dla armii, natomiast przed wojną – rolety sklepowe. Do dziś można je zobaczyć w witrynach z podpisem N. Zeifert Drohobycz.

Syn głównego majstra, Izydor Wołosiański, Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, miał dużo żydowskich przyjaciół; sam też wyglądał jak Żyd. Zdarzało się, że zaczepiano go na ulicy: „Zapomniałeś założyć opaski z gwiazdą?”. Gdy mówił, gestykulował i machał rękami. Żartowaliśmy, że jakby mu zabrać te ręce, przestałby mówić. Nie wiem, jak ostatecznie doszło do powstania skrytki. Pomógł w tym jego przyjaciel, parkieciarz, który miał dwie córki młodsze ode mnie. Wspólnie zdecydowali, żeby zrobić kryjówkę w piwnicy pod biurem warsztatów. (Piwnica należała do mojej ciotki, trzymano tam ziemniaki i różne inne rzeczy). Znajomy ułożył parkiet w kuchni tak, żeby można było podważyć kilka klepek, pod którymi pojawiał się właz o wymiarach 40 na 40 centymetrów. Nawet dorosły człowiek był w stanie wejść przez ten otwór. Od strony piwnicy znajdowała się metalowa sztanga, która blokowała właz, nawet nożem nie można było go podważyć. Mieliśmy kod pukania, po którego usłyszeniu odsuwaliśmy sztangę.

Zdecydowano, żeby w pierwszej kolejności ukryć tam dzieci. To był pomysł Izka i pana Wolfa Sztoka. Izek już wtedy był chłopakiem Sławy, wprowadził ją w nasze tajemnice. Sława często przychodziła do warsztatów. Znała mnie dobrze i chciała, żebym się ukryła. Moi rodzice nie mogli marzyć o żadnej skrytce, ponieważ nie byli w stanie za nią zapłacić. Nie mieliśmy pieniędzy. Ale te osoby nie wzięły za to nic, nawet od tych, którzy coś posiadali. Izek porozmawiał z moimi rodzicami. Pracował z nimi, moja mama była dalej księgową, a ojciec sklepikarzem. Chciał, żebym schowała się w piwnicy. Rodzice przeprowadzili ze mną rozmowę, a ja się nie zgadzałam. Pamiętam dokładnie, jak Sława przyszła do nas, żeby mnie przekonać do zejścia do piwnicy. Obiecała, że przyniesie mi książki – umiałam już wtedy czytać po polsku. Niesamowity argument: książki, żebym się nie nudziła. Mówię o tym, by pokazać, w jak dziwny sposób myśli człowiek – bałam się, że będę się nudzić, mimo że ciągle byłam głodna, bo nie mieliśmy co jeść…

Przekonali mnie.


Tekst jest fragmentem książki Ocaleni z Drohobycza Katarzyny Skopiec Wydawnictwa Novae Res.

Fot. Żydzi podczas wizyty w Drohobyczu, 1934 rok

Comments are closed.