W 1588 roku, na kanale La Manche, rozegrała się bitwa, która nie tylko zmieniła losy Hiszpanii, ale na zawsze wpłynęła na kształtowanie się nowego porządku światowego. W obliczu dramatycznego starcia, pełnego sprytu, wiatrów i ambicji, zbudowano fundamenty przyszłych potęg, które miały zdominować świat. Co takiego wydarzyło się wtedy, że świat przeszedł nieodwracalną transformację? Jak Wielka Armada i jej porażka otworzyły drzwi do nowego, nieznanego dotąd świata? Odpowiedzi na te pytania odsłaniają kulisy potężnej walki o dominację, która rozstrzygnęła losy kontynentów, kolonii i całych imperiów.
Jakim cudem Bóg mógłby nie być po stronie chrześcijańskich królestw Kastylii i Aragonii, skoro w ciągu zaledwie jednego 1492 roku przegnały one swych dotychczasowych muzułmańskich sąsiadów, wygnały Żydów i jeszcze na dodatek poszerzyły granice świata? Już w następnym roku te dwa królestwa i Portugalia, na mocy edyktu papieskiego, otrzymały prawa do nowych ziem. Hiszpania potrzebowała następnie zaledwie trzech lat, aby podbić Meksyk, i niewiele więcej na zajęcie Peru, zapewniając sobie tym samym nieskończony, tak przynajmniej uważano, napływ złota i srebra. Bogactwa te wykorzystano do spięcia dwóch, jakże odmiennych kontynentów, jednolitą strukturą administracyjną i stylem architektonicznym. Ich mieszkańcom ukazano jedną i tę samą drogę wiodącą ku zbawieniu. Osiągnięcie tego wszystkiego wymagało czegoś więcej niż pewności siebie: trzeba było być przekonanym o zrozumieniu woli Bożej i postępowaniu w zgodzie z nią.
Dwieście trzydzieści pięć lat po wypłynięciu Wielkiej Armady pewien zagorzały protestancki polityk, w otoczonej moczarami nowej stolicy świeckiego państwa, przygotowywał równie śmiałą odezwę dla swego republikańskiego władcy: głosiła, że „żaden z amerykańskich kontynentów, na mocy swoich wolności i nie podległości, które uzyskały i którymi się cieszą, nie może być obecnie ani w przyszłości obiektem kolonizacji potęg europejskich”. Gdy sekretarz stanu John Quincy Adams uczynił w 1823 roku z doktryny Monroego dewizę „Stanów Zjednoczonych Ameryki”, kraj ten nie dysponował odpowiednimi środkami, aby zabezpieczyć „Nowy Świat” przed zakusami „dawnych” panów. Wykazy wał się jednak pewnością siebie, podobnie jak niegdyś Hiszpania, i to, zdaniem Adamsa, miało wystarczyć[1].
„Klęska hiszpańskiej Wielkiej Armady”, zauważa Geoffrey Parker, „otworzyła kontynent amerykański na inwazje i kolonizacje ze strony państw Europy Północnej, umożliwiając tym samym powstanie Stanów Zjednoczonych”. Jeśli faktycznie tak było, to o przyszłości świata zadecydował ten jeden wieczór – 7 sierpnia 1588 roku – i pomyślne wiatry, spryt lorda admirała i kilka branderów. Gdyby to Filip zwyciężył, nakazałby Elżbiecie zaprzestać dalszych wypraw Anglików do Ameryki[2]. Jednak wraz z chwilą, gdy jego kapitanowie przecięli sznury kotwic, potęga Hiszpanii zaczęła z wolna zmierzchać i na horyzoncie pojawił się nowy porządek świata.
W czasach wyprawy Wielkiej Armady Anglicy dopiero co rozpoczynali zamorską ekspansję. W ich rozumieniu „kolonia” oznaczała Irlandię. „Nowa Fundlandia”, na której brzegu postawili stopę, nie była niczym więcej jak miejscem do połowu ryb. „Eksploracja” była dziełem spółek akcyjnych, których protoplasta mógł się poszczycić doniosłą nazwą – „The Mystery Company and Fellowship of Merchant Adventurers for Discovery of Unknown Lands”* – lecz przypadło mu niefortunne zadanie: kompania skierowała swoje wysiłki, w czasach globalnego ochłodzenia, na odnalezienie szlaków handlowych wiodących do Chin przez Zatokę Hudsona i dookoła północnej Rosji. Wyprawa Drake’a dookoła świata w latach 1577–1580 rozbudziła zainteresowanie Elżbiety nieznanymi lądami: Hiszpania jednak już od pół wieku kontrolowała Karaiby, Meksyk i znaczne połacie ziemi w Ameryce Południowej. Pierwsza angielska osada w Ameryce Północnej została założona przez Sir Waltera Raleigha w latach 1584–1585, ale jej koniec był szybki i upokarzający[3].
Mimo iż to Hiszpania prowadziła w tym wyścigu, Elżbieta nie zamierzała podejmować gorączkowych działań. Wolała, aby ryzyko ponosili jej kupcy i ich statki oraz osadnicy, a nie jej flota i skarb. Zachęcała Drake’a do nękania Hiszpanów, nigdy jednak się nie łudziła, że ochroni swoje państwo wyłącznie dzięki jego najazdom. Chciała, aby zamorskie wyprawy nie wymagały jej stałego nadzoru, gdyż dostrzegała wady w przywiązaniu Filipa do każdego szczegółu. Pokazywała swoje zainteresowanie tylko wtedy, gdy na danym polu, głównie handlowo, lecz nie zawsze, mogli skorzystać też inni. Nadała tym samym kształt Ameryce Brytyjskiej: mieszaninie kolonii pozbawionych wspólnego celu, bardziej przywiązanych do morza i metropolii niż do siebie nawzajem, rozsypanych po wybrzeżu rozciągniętym na prawie 2000 kilometrów od Massachusetts aż po Georgię i w większości dość luźno – a niekiedy i chaotycznie – zarządzanych[4].
Do połowy XVIII wieku Ameryka hiszpańska liczyła sobie sześć razy więcej mieszkańców i była nieporównywalnie większa i zamożniejsza niż północny kontynent. Ze swoimi wielkimi miastami, z zadbanymi drogami i obowiązującymi standardami mogła konkurować z Cesarstwem Rzymskim: bynajmniej nie królował w niej chaos. Jak podkreśla historyk John Elliott, szlachcic ze stolicy Meksyku odwiedzający położoną ponad 4000 kilometrów na południe Limę miał się czuć jak u siebie w domu: „Instytucje publiczne były identyczne; podobnie jak formy kultu”. Taka sytuacja była niemożliwa w koloniach brytyjskich, „gdzie odmienne pochodzenie, odmienne powody emigracji oraz odmienne poglądy i praktyki religijne składały się na mozaikę społeczności osiadłych w różnych czasach i na różne sposoby”[5]. Wyobraźmy sobie młodego Johna Adamsa – ojca Johna Quincy’ego – wśród plantatorów z Wirginii lub właścicieli niewolników z Karoliny Południowej: szok kulturowy byłby równie wielki co odwiedziny w Limie.
Hiszpania, tak jak Rzym, narzucała na liczne odmienności ujednolicający płaszcz. Efekty takich działań potrafiły być imponujące: w przeciwnym wypadku żadne z powyższych imperiów nie rozrastałoby się w takim tempie. Miało to jednak swoją cenę. Korzenie tej jedności sięgały płytko i kryzys z łatwością mógł wstrząsnąć władzą[6]. Anglicy umacniali swoje wpływy wolniej, ale swobodniej się adaptowali, zwłaszcza w Ameryce Północnej. Gdy zatem nadszedł kryzys, doszło do przekazania władzy w wyniku rewolucji republikańskiej, a nie jej upadku, której przykład miał się przyczynić do rozpadu innych imperiów na przestrzeni kolejnych dwóch stuleci.
W jaki sposób taka swoboda – niekiedy wręcz i chaotyczność – rządów dała takie rezultaty? W moim odczuciu jest to zasługa zdolności dopasowania fundamentów do gruntu, na jakim mają spocząć. Silna ręka i skupiony umysł mogą pozornie przynieść zdumiewające efekty, lecz jedynie poprzez wygładzenie lub wręcz niwelację całego terenu, tak jak niegdyś czynił Kserkses, a obecnie dzieje się podczas budowy dróg. Nie można jednak tak działać bez końca, gdyż nierówności ziemi odzwierciedlają jej naturę: kontynenty się poruszają, ścierają, zderzają i nachodzą na siebie. Niezachwiana wiara w stabilność jest ścieżką wiodącą ku katastrofie. To elastyczność pozwala się zmierzyć z nieznanym.
Istnieją tym samym powody, aby opierać się ujednolicaniu, szanować topografię, a nawet wahać się w swych wyborach. Taki był styl panowania Elżbiety, w którym novum stanowiły rządy bez współmałżonka, tolerancja (do pewnego stopnia) wobec religijnych różnic oraz przyzwolenie na nieskrępowany i chwalebny rozwój języka. Każdy z tych elementów był odpowiedzią na zaistniałe okoliczności: żaden nie odzwierciedlał jakiegoś wielkiego projektu. Podobną elastycznością cechowały się spółki akcyjne wyprawiające się za morze. „Brak ścisłej kontroli ze strony monarchii brytyjskiej w pierwszych fazach kolonizacji”, zauważa Elliott,
pozostawiał znaczną swobodę w zakresie ewolucji naj odpowiedniejszych form rządów w rękach ludzi żywo zaangażowanych w zamorskie przedsięwzięcia i osadnictwo – zarówno inwestorów całych wypraw, jak i samych kolonistów – tak długo, jak ich działania wpisywały się w ramy interesów Królestwa.
W odróżnieniu od hiszpańskich kolonii w Nowym Świecie – a także od terytoriów, które później przywłaszczyła sobie (lecz słabo zaludniła) Francja wzdłuż rzeki św. Wawrzyńca, wokół Wielkich Jezior, a także wzdłuż rzeki Ohio i rzeki Missisipi – Ameryka Brytyjska „stanowiła społeczność, w której instytucje polityczne i administracyjne będą raczej ewoluowały od dołu, niż zostaną odgórnie narzucone”[7]. Rodziło to mozaikę, ale też zło żony i zdolny do przystosowywania się system.
Teoretycy stwierdzą, że takie systemy wyrastają z potrze by częstego – lecz nie nazbyt – reagowania na to, co nieznane. Ujarzmienie własnego otoczenia wywołuje następnie uczucie beztroski, jednak gdy mechanizmy kontroli zawiodą, a prędzej czy później musi do tego dojść, opanowanie sytuacji okaże się trudne. Jednocześnie nieustanne wstrząsy uniemożliwiają odzyskanie sił: osiągnięcie pełnej witalności nigdy nie będzie zatem możliwe. W naturze występuje tym samym równowaga pomiędzy procesami integracyjnymi a dezintegracyjnymi – balans na krawędzi chaosu – co otwiera drogę dla adaptacji, a w szczególności dla samoorganizacji[8]. Na podobnej zasadzie funkcjonują nowe, rodzące się światy polityczne.
Na osadników z brytyjskiej Ameryki Północnej chaos wyzierał z kilku przepaści naraz: z rozległego, lecz zdatnego do nawigacji oceanu, kontynentu, który od południa zawłaszczyli Hiszpanie, a od północy i zachodu Francuzi, a także z kryzysów wywoływanych w Anglii na skutek decyzji następców Elżbiety, pozbawionych jednak jej politycznych żyroskopów. Monarchini z taką finezją kokietowała, zastraszała, obsypywała pochlebstwami, wy słuchiwała oraz ignorowała parlament, że nigdy nie doszło między nimi do konfrontacji[9]. Jednak pierwsi Stuartowie z uporem godnym lepszej sprawy wplątywali się w utarczki, z których potem nie potrafi li wyjść zwycięsko. Zatarli także granicę, którą zmarła królowa wyznaczała pomiędzy tym, w co człowiek wierzy, a tym, jak faktycznie postępuje. W efekcie rządzący zaczęli igrać z ogniem, w chwili gdy Europa pogrążała się w podsycanej konfliktem religijnym wojnie trzydziestoletniej. W 1642 roku w Anglii rozgorzała wojna domowa, której złożoność do dzisiaj wywołuje wśród historyków zażarte debaty na temat jej przyczyn i poszczególnych stron[10]. Niemniej jednak po siedmiu latach król Karol I miał przypłacić konflikt swoją głową.
Tekst jest fragmentem książki Geniusze strategii Johna Lewisa Gaddisa Wydawnictwa RM, którą możesz kupić TUTAJ. Więcej o książce dowiesz się TUTAJ.
* Kompania Rzemieślników i Bractwo Kupców Awanturników zrzeszonych ku Odkryciu Nieznanych Ziem” – przyp. Tłum
Przypisy:
[1] J. Sexton, Th e Monroe Doctrine: Empire and Nation in Nineteenth-Century America, New York 2011, s. 3–8.
[2] G. Parker, Th e Repulse of the English Fireships, w: R. Cowley (red.), What If? T h e World’s Foremost Military Historians Imagine What Might Have Been, New York 1999, s. 141–142.
[3] F. Fernández-Armesto, dz. cyt., s. 218–222. O zainteresowaniu Elżbiety No wym Światem, zob. również A.N. Wilson, dz. cyt., s. 183–184; o małej epoce lodowcowej, zob. G. Parker, Global Crisis: War, Climate Change, and Cata strophe in the Seventeenth Century, New Haven 2013 [wyd. pol.: Globalny kry zys. Wojna, zmiany klimatyczne i katastrofa w XVII w., przeł. P. Szadkowski, Oświęcim 2019].
[4] J.H. Elliott, Empires of the Atlantic World: Britain and Spain in America, 1492–1830, New Haven 2006, s. 23–28.
[5] Tamże, s. 177.
[6] W tym aspekcie przypomina to monokultury drzew w leśnictwie. Zob. J.C. Scott, Seeing Like a State: How Certain Schemes to Improve the Human Condi tion Have Failed, New Haven 1998, s. 11–22.
[7] J.H. Elliott, dz. cyt., s. 134. Zob. również N. Bunker, An Empire on the Edge: How Britain Came to Fight America, New York 2014, s. 13–14.
[8] Powyższy akapit oparłem na pracy Th e Landscape of History, s. 87, która czer pie z: M. Mitchell Waldrop, Complexity: Th e Emerging Science at the Edge of Order and Chaos, New York 1992, s. 292–294.
[9] A. Somerset, dz. cyt., s. 188–191.
[10] Zob. R. Tombs, Th e English and Th eir History, New York 2015, s. 224–245.
Fot. „Wielka Armada u wybrzeży Anglii”, obraz Cornelisa Claesza van Wieringena z początku XVII wieku, Rijksmuseum