Jeżeli wpiszę do googla słowo „proletariat” to jak Pan myśli, co wyskoczy jako pierwsze, zespół muzyczny czy partia robotnicza? Proszę nie odpowiadać, w pytaniu zawarta jest odpowiedź, ważniejsza od ciekawostek jest kwestia – czy tradycja ruchu robotniczego, rewolucyjnego nie jest już częścią naszej polskiej historii?
Odpowiedź jest oczywista, ale akurat z tego nie wyprowadzałbym dowodu na cokolwiek. Podejrzewam, że w niemal każdym kraju po wpisaniu do wyszukiwarki terminu dotyczącego dawnych dziejów najpopularniejsze wyniki będą dotyczyły nie przeszłości, lecz czegoś współczesnego – popkultury, nazw firm czy inicjatyw komercyjnych itd.
Natomiast oczywiście nie zmienia to faktu, że dzieje polskiej lewicy robotniczej, rewolucyjnej czy jak ją nazwiemy, to rzecz dawno zapomniana, nisza interesująca niewielką garstkę naukowców czy hobbystów. Ale sądzę, że nie jest to problemem jedynie tej tradycji. Poza renesansem rozmaitych haseł i idei z dorobku ugrupowań prawicowych – zwykle tych skrajnych i hałaśliwych, bo przecież trudno w internecie znaleźć ślady dzisiejszego zainteresowania i popularności np. Karola Popiela czy ks. Adamskiego – dotyczy to w zasadzie wszystkich dawnych nurtów polskiej myśli politycznej. Wyszukiwarka „wypluje” zapewne nieco współczesnych inspiracji obozem piłsudczykowskim, ale też niezbyt wiele i niezbyt głębokich, ale podobnie jak z ruchem robotniczym obejdzie się z tradycją ludowców, chadeków, spółdzielców, z myślą propaństwową II RP, z ówczesnymi koncepcjami gospodarczymi itd. Sądzę, że ideowopolityczne dziedzictwo dawnej Polski jest mało znane, niszowe i martwe w powszechnej świadomości. Ciągłość została zerwana przez PRL, a później przez dynamiczny nowoczesny kapitalizm, powstanie społeczeństwa konsumpcyjnego, nowe wzorce kulturowe, postawy, style życia itd.
A może Google nie jest miarodajny, jaki jest naprawdę poziom rozpoznawalności takich postaci jak: Ludwik Kulczycki, Ludwik Waryński czy na przykład Ignacy Daszyński?
Ten poziom jest oczywiście mizerny, ze względów wspomnianych wyżej. Ale także dlatego, że dawne tradycje czy „idole” z kręgów lewicy są ofiarą wyjątkowo dla nich niekorzystnego zbiegu różnych okoliczności, czy raczej, mówiąc bardziej „po marksistowsku”, tendencji społecznych i ekonomicznych. Znaczna część lewicowych tradycji – z nurtu demokratycznego, niepodległościowego i niekomunistycznego – była przemilczana lub marginalizowana przez cały okres PRL. Weźmy przykład wspomnianego Daszyńskiego. Tak znacząca i wybitna postać polskiej lewicy doczekała się przez 45 lat PRL-u zaledwie trzech poważniejszych publikacji. Na fali popaździernikowej odwilży ukazało się wznowienie jego pamiętników, a wiele lat później, u schyłku tamtego systemu wydano w roku 1986 niewielki i mało reprezentatywny wybór jego tekstów, a w 1988 r. biografię polityczną. Wszystko to w nakładach niewielkich, wręcz kolekcjonerskich jak na 40-milionowy kraj, gdzie ponoć rządzono w imię ideałów ludowładztwa, postępu, socjalizmu itd. Podobnie było z wieloma innymi czołowymi myślicielami i ideologami dawnej lewicy – w jedno- czy dwutysięcznych nakładach ukazywały się zbiory pism Abramowskiego, Brzozowskiego, Krzywickiego, Kelles-Krauza, zwykle opatrzone „ideowo słusznym” komentarzem, który albo korygował ich „błędy i wypaczenia”, albo wręcz przeciwnie, na siłę przykrawał ich myśl i czyn do topornego „marksizmu-leninizmu”. A wielu nie miało nawet tyle szczęścia – przez te 45 lat nie wydano żadnych poważniejszych tekstów takich postaci, jak choćby Mieczysław Niedziałkowski, Feliks Perl, Kazimierz Czapiński, Romuald Mielczarski, Herman Lieberman czy wspomniany Kulczycki, a przecież mowa tu o przywódcach PPS, głośnych publicystach i ideologach, liderach parlamentarnych klubów socjalistycznych czy założycielu spółdzielczości spożywców „Społem”. W niełaskę popadli albo dlatego, że za życia wprost zwalczali komunizm, bolszewizm i ZSRR, albo dlatego, że głosili „herezje” z punktu widzenia sowieckiej wykładni lewicowości.
Był też oczywiście drugi „nurt”. Do niego należeli ci, których PRL wprost hołubił i kreował na swoich prekursorów – oczywiście za cenę wielu przemilczeń i ideowych zafałszowań – jak było np. ze wspomnianym Waryńskim. Byli też tacy, którzy mimo pewnych „pomyłek” zostali uznani za sprzyjających komunistom w II RP i zapisani, znów za cenę licznych i topornych uproszczeń, do filokomunistycznego skrzydła ruchu socjalistycznego – taki los spotkał m.in. Adama Próchnika, Stanisława Dubois czy Norberta Barlickiego. Te postaci były traktowane o wiele lepiej – Waryński miał wręcz oficjalny „kult”, od banknotów, przez znaczki pocztowe, masowe publikacje, po pomniki, akademie czy portrety wywieszane w szkolnych salach. Ale wcale im to nie pomogło, a wręcz przeciwnie. Po pierwsze, cała promocja tych osób i ich dzieł była bardzo drętwa, toporna, odgórna, nieatrakcyjna. Po drugie, gdy zapisano ich do „rodziny” komunistów i ich pobratymców ideowych, to spadło na nich całe odium wspierania systemu, który szybko został znienawidzony przez znaczne odłamy społeczeństwa. Gdy PRL upadł, to natychmiast upadł także ten sztuczny „kult”, a w dodatku wiele postaci i ideałów z dziejów lewicy na trwałe skojarzono z systemem, który zakończył żywot na śmietniku historii. Mało kogo obchodziło – i mało kto był w stanie zrozumieć – iż ten system zbankrutował także dlatego, że pogwałcił ideały głoszone przez ludzi, na których się powoływał…