Panie Profesorze, proszę wybaczyć pytanie typu: „co było najpierw jajko czy kura?”, ale zacząć trzeba od pytania o genezę władzy monarszej. W podręcznikach historii przedstawia się ją jako przejmowanie władzy od rad plemiennych przez ambitne jednostki. Zazwyczaj kojarzone jest to z przemocą i niesprawiedliwością. Czy władza kolegialna rzeczywiście poprzedzała monarchię?
Kategoryczne wypowiadanie się o tym, co było ab origine, byłoby co najmniej lekkomyślnością, zważywszy skąpość źródeł, choćby pośrednich, która im dalej wstecz, zbliża się do zera. Hipotezy o pierwszeństwie jakichś form władzy kolegialnej – przynajmniej tu i ówdzie – wykluczyć przeto z całą stanowczością nie można, ale też jest to hipoteza bardzo słaba i raczej sprzeczna z tymi danymi o czasach najdawniejszych, którymi dysponujemy, a poniekąd także ze zdrowym rozsądkiem. W gruncie rzeczy nie znamy bowiem żadnej społeczności, nawet najbardziej „nuklearnej”, której nie przewodziłby jakiś princeps, czyli (dosłownie) ten, który prowadzi, a inni za nim podążają. Dzieje się tak nawet w grupach powstających ad hoc i rozpadających się z chwilą ustania warunków ich powstania, a więc na przykład, by wziąć przypadki skrajne – z jednej strony, w grupach zabawowych, gdzie zawsze pojawia się jakiś „wodzirej”, nawet jeżeli takowy nie był przewidziany, z drugiej zaś – w chwili zaistnienia jakiegoś, zwłaszcza ekstremalnego, zagrożenia, na przykład podczas wycieczki w góry czy inne niebezpieczne miejsce, kiedy znów ktoś spontanicznie staje się „przewodnikiem”, a inni czy to z przekonania o jego kompetencji, czy z obawy o życie, się mu podporządkowują. I zatem prosta obserwacja zachowań społecznych, wsparta wiedzą o naturze ludzkiej, i zachowane świadectwa historyczne, pokazują nam coś innego, niż pierwotną kolektywność władzy i autorytetu.
Najprawdopodobniej zatem zawsze, to znaczy w każdej zorganizowanej choćby na poziomie elementarnym – wspólnoty zbieracko-łowieckiej czy innej – istniał jakiś „pierwszy”, natomiast powstanie władzy monarszej sensu proprio było wynikiem poszerzania zasięgu władzy, czy to drogą dobrowolnego łączenia się rodów, klanów i plemion, czy podboju, jakiegoś patriarchy rodu, naczelnika klanu, wodza plemienia. W Księdze Rodzaju czytamy, że Kain „zbudował miasto i nazwał je od imienia syna swego Henoch” (Rodz 4, 17). A skoro je założył, to znaczy, że nad nim panował – a po nim jego potomkowie i następcy. Ponownie, już po Potopie, odnowiona ludzkość, pod zwierzchnością trzech synów Noego i ich potomków, rozdzieliła się „na wyspy narodów w krainach swoich” (Rodz 10, 5), a jako pierwszy król już par excellence wskazany został Nemrod, który „począł być możnym na ziemi, a był dużym łowcą przed Panem” (Rodz 10, 9). Ta biblijna świadomość pierwotności „władzy jednego” znajduje potwierdzenie w mitach założycielskich wszystkich znanych nam cywilizacji i księgach świętych innych religii. Kroniki wszystkich imperiów i państw, począwszy od Egiptu, a skończywszy choćby na Kronice Polskiej naszego Mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem, „kolektywne” formy rządzenia – wyrażane często symbolicznymi liczbami „70” albo „12” (faraonów, wojewodów etc.) – opisują zawsze jako czas rozpadu i anarchii pomiędzy jedną a drugą stricte polityczną i praworządną formą państwa. Gdyby jednak nawet przypuścić, że w swoich najprymitywniejszych formach egzystencji ludzie nie mieli nad sobą żadnego zwierzchnika, to nie ulega już żadnej wątpliwości, że każda politycznie wyartykułowana – a więc jako państwo – wspólnota, musi go mieć od samego początku, ponieważ to jego zaistnienie stanowi warunek tejże artykulacji. Eric Voegelin zwraca uwagę na to, że już sama terminologia używana przez kronikarzy starożytnych czy średniowiecznych (jak na przykład Historii Longobardów Pawła Diakona) unaocznia niezbędność ustanowienia władcy dla zaistnienia wspólnoty politycznej – i odwrotnie: utrata króla oznacza jej rozpad, jak w wypadku Gepidów, którzy „tak się pogrążyli, że nie mieli już króla”. Historyczne istnienie społeczeństw politycznych opisywane jest przeto zawsze w terminach nabycia lub utraty króla: gdy dana grupa chce zaistnieć, musi ustanowić sobie władcę, gdy zaniecha działania, nie potrzebuje króla. Słynny angielski jurysta z XV wieku, sir John Fortescue ujął to już w języku politycznej teorii „erupcji”, który to techniczny termin opisuje przejście społeczeństwa od „embrionalnej”, czyli jeszcze niezdolnej do samodzielnego działania, postaci społeczeństwa do wyartykułowanego królestwa, z władcą jako jego egzystencjalnym reprezentantem. Społeczeństwo, nawet połączone wspólnotą przekonań czy interesów, które nie ma władcy, byłoby jak acephalus, tułów bez głowy, żeby przeto mogło przetrwać, musi otrzymać głowę; trzeba, aby ustanowiony był król (rex erectus est).
Co się natomiast tyczy problemu przemocy, to warto przytoczyć tu myśl Josepha de Maistre’a, iż niewiele zwierzchności może uzasadnić prawowitość swego pochodzenie, gdyż spowija je chmura. Czego jednak to dowodzi? Otóż, przede wszystkim tego, że początek zwierzchności zawsze jest poza zasięgiem mocy ludzkiej i nawet ludzie czynni w jej ustanowieniu występując zaledwie jako „okoliczności”, tj. narzędzia woli wyższej niż ludzka. Gdziekolwiek zatem powstawała jakakolwiek władza, z pewnością wiązało się z przemocą. Czy jednak przemoc wynika z indywidualnego charakteru władzy? To wydaje się pomieszaniem pojęć. Wszystkie obrazowania dotyczące najbardziej traumatycznych doświadczeń obracania w perzynę jakichś imperiów i cywilizacji dotyczą zawsze pojawienia się „znikąd”, jak anonimowej szarańczy, jakichś bytów kolektywnych: Ludów Morza, Wandalów, Hunów czy innych „barbarzyńców”, napadających na społeczności zorganizowane, a więc mające znanego władcę – często ginącego w bezskutecznej obronie swego ludu. Przypuszczenie zaś, że przemocy byłoby w historii mniej, gdyby zamiast królów i innych spersonalizowanych zwierzchników, ludami rządziły kolektywne „rady plemienne”, może zrodzić się tylko w umysłach zaczadzonych wydumanymi przez dekadenckie społeczeństwa teoriami kontraktualnymi i „deliberacyjnej” demokracji. Taka kolektywna władza byłaby przecież nieustanną wojną wszystkich ze wszystkimi.