Bitwa książąt krwi
Arcyksiążę Ferdynand liczył na łatwe zwycięstwo, w listach pisał, że najpóźniej do 20 kwietnia rozbije polską armię. Jednak podchodząc 19 kwietnia pod Raszyn nie wiedział jeszcze, że w tym dniu przyjdzie mu stoczyć bitwę. Z powodu dość słabego zwiadu nie miał pojęcia, że Polacy są już gotowi do boju, a oddziały z którymi dotychczas się potykał były jedynie osłonowymi pułkami jazdy. Gdy jednak przed południem 19 kwietnia pierwsze oddziały jego straży przedniej gen. Mohra podeszły pod Wygodę, Ferdynand postanowił nie czekając na resztę wojsk z marszu zaatakować nieprzyjaciela. Decydujące uderzenie ks. Ferdynand zamierzał przeprowadzić na prawej flance, czyli lewym skrzydle polskim w Jaworowie, bronionym przez 2 bataliony gen. Kamienieckiego. Przeciw nim maszerowało 8 batalionów piechoty i 4 szwadrony huzarów. Pewność Austriaków była jednak tak wielka, że Ferdynand rozkazał atak samej jeździe nie czekając na piechotę. Huzarzy ruszając do szarży nie spodziewali się, że teren, po którym będą się przemieszczać stanowiły bagna. Impet ich ataku zmalał i stali się łatwym celem dla polskiej 6-działowej baterii ustawionej w Jaworowie, która zadała wrogowi duże straty.
Wściekły Ferdynand nakazał ponowić atak tym razem pułkowi kirasjerów. Był to fatalny błąd i wrogie szwadrony zostałyby unicestwione gdyby nie wsparcie przybyłej właśnie baterii artylerii, która choć sama poniosła duże straty przeniosła uwagę polskich artylerzystów. Gdy wreszcie przybyła piechota, do ataku wyznaczono pułk De Ligny, który prawie całkowicie składał się z Polaków i Rusinów. Niechętni do natarcia na rodaków żołnierze po kilku salwach polskich armat zawahali się i rzucili do ucieczki pozostawiając na placu boju 8 zabitych oraz znacznie więcej rannych. Równocześnie do ataku na Dawidy ruszyły dwa bataliony Wołochów, jednak nie napotykając się nigdzie na Polaków ruszyli w kierunku Jaworowa, jednak spóźnili się i polscy piechurzy spokojnie odparli ich atak. Musieli się więc cofnąć do Dawidów, jednak praktycznie nie mogli się ruszyć, gdyż drogę w kierunku Warszawy patrolował 5 pułk jazdy polskiej, a każdą próbę natarcia na Jaworowo odpierała polska artyleria.
Książę Pepi
Ponieważ na zakładanym priorytetowym kierunku austriackiego natarcia, na osi –Jaworów-Dawidy, nie udało się przełamać obrony, ks. Ferdynand postanowił w najprostszy sposób rozbić wroga. Nakazał węgierskiemu pułkowi Vukossovicha atak na Falenty broniony przez 1 baon 8 pułku piechoty płk. Godebskiego. Równocześnie Ferdynand wydzielił 24 działa do ostrzeliwania polskich umocnień zbudowanych naprędce w ostatnich dniach. Warto zaznaczyć, że przewaga artylerii austriackiej na tym odcinku wynosiła 4 do 1. Węgrzy nie rozproszyli się w ogniu polskich dział i dotarli do lasku olszynowego, który znajdował się u wlotu drogi do Falent, a więc przy strategicznej drodze prowadzącej na groblę. Na zbliżające się kolumny wroga posypał się grad pocisków, które wystrzeliwali ukryci w lesie polscy piechurzy. Mimo to Węgrzy dotarli do stanowisk polskich, ale zostali odparci walką wręcz. Sytuacja ta powtórzyła się kilkakrotnie, ale niecierpliwy Ferdynand nakazał 2 szwadronom huzarów atak na polskie pozycje, jednak załamał się on w ogniu polskich salw. Jeźdźcy szczególnie ucierpieli od polskich kartaczy wystrzeliwanych z armat kapitana Romana Sołtyka. Ferdynand pomimo tych niepowodzeń postanowił ponowić atak. Ok. godziny 16 zdziesiątkowany batalion Godebskiego został wyparty lasu i nie miał już sił przejść do kontrataku. Polacy wycofywali się do zabudowań Falent, gdzie razili ogniem nacierających Węgrów. Ich przewaga była jednak na tyle duża, że wyparli obrońców aż na sam wylot grobli, gdzie bronili się w pałacu i kilku domach nad groblą. U wylotu drogi zebrali się oficerowie pomieszani ze zwykłymi szeregowymi, którzy rozpaczliwie starali się zatrzymać pochód wroga, któremu drogę rozjaśniały palące się strzechy chat. Kiedy sytuacja wydawała się już tragiczna, z Raszyna przygalopował książę Poniatowski ze sztabem i ze stoickim spokojem ruszył pieszo z fajką w zębach i karabinem w dłoni przeciw nacierającym Węgrom na czele resztek baonu Godebskiego oraz dotychczas niezaangażowanego 1 batalionu 1 pułku. Poniatowski doskonale wyczuł krytyczny moment i zapewne wiedział, że nie jest to akt nadmiernej brawury, ale pokaz wyczucia czasu, kiedy charyzma dowódcy jest koniecznie potrzebna do zwycięstwa. Tak czy inaczej widok ten na trwałe zapisał się już w polskiej historii, a ks. Poniatowskiemu zapewnił wieczną pamięć potomnych, w oczach których z niechcianego „Austryjaka” zmienił się w „Pepiego”. Tak czy siak fizylierzy 8 pułku otrząsnęli się z przerażenia i widząc błyszczące szlify oficerów sztabowych idących z nimi ramię w ramię wyparli wroga ze wsi, a zaraz po tym również z lasu. O tym, że nie było to łatwe zadanie świadczą słowa ks. Józefa zanotowane w jego pamiętniku: „wszyscy prawie oficerowie sztabowi dystyngowali się, i ledwie którego między nimi znajdzie, któryby czy przez odniesienie rany, czy przez zabitego lub rannego konia, albo przez ślady postrzałów, nie mógł świadczyć, że szukał i znalazł niebezpieczeństwo.” Z pewnością niebezpieczeństw nie zabrakło pułkownikowi Godebskiemu, który podczas kontrnatarcia otrzymał swoją pierwszą tego dnia ranę. Jak się miało okazać, nie ostatnią…
Kiedys, z pol wieku temu, czytalem, jako nastolatek, ksiazke pt.>Bitwa pod Raszynem< Dzieki Ci Damian.