Spośród wszystkich polskich władców Stanisław August Poniatowski jest chyba najbardziej „zmitologizowaną” postacią. Jego panowanie było i jest różnie oceniane, przy czym pojawiają się różne półprawdy czy oczywiste kłamstwa. Mity rodziły się już wówczas, jak i później i powielane są w naszych czasach. Warto więc rzucić trochę światła na mity o Stanisławie Auguście Poniatowskim – zapraszamy do lektury wywiadu z prof. Piotrem Ugniewskim.
Na temat każdego władcy powstają jakieś mity – Mieszko I jako wiking, Władysław III, który rzekomo przeżył bitwę pod Warną i spłodził Krzysztofa Kolumba czy choćby Michał I Korybut Wiśniowiecki, znający wiele języków, ale nie mający w żadnym z nich „nic ciekawego do powiedzenia”.
Z kolei ze Stanisławem II Augustem Poniatowskim kojarzy się przede wszystkim upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów. A to u wielu budzi podejrzenia co do króla, który do czegoś takiego dopuścił. Utarło się wiele przekonań zniekształcających postrzeganie tego monarchy.
Osobą Stanisława Augusta Poniatowskiego i jego panowaniem od lat zajmuje się dr. hab., prof. UW Piotr Ugniewski, który zgodził się wyjaśnić nieporozumienia i rozprawić z niektórymi mitami.
Dr. hab. Piotr Ugniewski jest profesorem UW w Zakładzie Historii Nowożytnej na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się mediami i propagandą ośrodków władzy w XVIII-wiecznej Europie oraz Polską i Francją w XVII i XVIII wieku. Współpracował z muzeami w rezydencjach królewskich, między innymi Zamkiem Królewskim w Warszawie oraz Muzeum Historii Polski. Jest członkiem-założycielem Polskiego Towarzystwa Heraldycznego i wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Studiów Osiemnastowiecznych.
Mity o Stanisławie Auguście Poniatowskim. Kwestie finansów, relacji z Rosją i stosunku do poddanych
Damian Lichocki: Stanisław August Poniatowski – król wybrany w asyście wojsk rosyjskich, który ostatecznie stracił państwo. Już same te dwa fakty nie budzą pozytywnych skojarzeń. Ma to swoje odbicie w naszej pamięci i przestrzeni: próżno szukać szkół, których patronem jest Stanisław August, niewiele jest ulic, a słynny most w Warszawie nosi nazwisko Poniatowskiego, ale Józefa. Jak Pan myśli, dlaczego król jest w przestrzeni publicznej skazany na zapomnienie?
Piotr Ugniewski: Rzeczywiście, postać Stanisława Augusta, ostatniego króla Rzeczypospolitej jest – jak to się mówi ładnie – kontrowersyjna, ale oczywiście jest też przedmiotem badań, więc to, co może zrobić historyk, to rozbroić czy wytłumaczyć pewne mity, które funkcjonują na temat tego władcy i próbować skorygować taki wizerunek głowy państwa, która intencjonalnie przyczyniła się w jakiś sposób do upadku tego państwa wtedy, gdy dokonały się trzy kolejne rozbiory.
No tak, ponieważ można by uznać, że Stanisław August był po prostu agentem rosyjskim, który przyszedł, zrobił swoje i poszedł na emeryturę, do Rosji zresztą. Ale z drugiej strony, czy można dziwić się obecnym takim opiniom, skoro nawet wśród ludzi tamtej epoki krążyły plotki, że król sam układa plany rozbiorów, bo liczy, że zostanie mu przydzielne jakieś księstwo litewskie czy mazowieckie, gdzie będzie panował absolutnie. Ponadto dostawał on od zaborców pewne pieniądze, stąd można by pomyśleć, że to był prosty układ – pieniądze za rozbiory. Czy może Pan wyjaśnić, jak to było?
Najpierw trzeba powiedzieć, że nie należy się dziwić, że krążyły plotki i później powstawały mity na temat jego panowania, jego polityki, bo sytuacja była na tyle trudna, dramatyczna – dramatyczna, bo upadło państwo za jego panowania – że próbowano sobie to wielkie i dramatyczne wydarzenie na różne sposoby wytłumaczyć, co nie było proste. Nie było pełnej wiedzy na temat tego, co się w gruncie rzeczy wydarzyło, jaka była rola głównych aktorów tych wydarzeń i to otwierało drogę do różnych teorii spiskowych, spekulacji, tworzenia się pewnych mitów na temat postaci króla i jego roli w całej tej historii związanej z upadkiem państwa.
Jeśli chodzi o jego rolę, która by się sprowadzała do realizacji zamówienia sformułowanego i w dodatku sfinansowanego przez państwa zaborcze, to oczywiście jest to nieprawda, dlatego że król nigdy nie dostawał konkretnego wynagrodzenia za podejmowanie konkretnych decyzji lub też za jakąś określoną, np. prorosyjską postawę.
Oczywiście były momenty, gdy otrzymywał jakieś pieniądze z ambasady rosyjskiej, ale to nie było wprost za usługi polityczne, natomiast w ten sposób na przykład starano się zrekompensować straty w dochodach, które poniósł król na skutek operacji I rozbioru. Jak wiemy, po pierwsze stracił część swoich dochodowych starostw, stracił też żupy solne (chodzi tu o Wieliczkę i Bochnię) na rzecz Austrii. W ogóle dochody Rzeczypospolitej w związku ze skurczeniem się terytorium uległy poważnemu zmniejszeniu. W związku z tym również dochody króla drastycznie spadły.
Zresztą w sytuacji, gdy krajem przez 4 lata wstrząsała konfederacja barska (nie tylko antyrosyjska, ale i antykrólewska), a na terytorium Rzeczypospolitej stacjonowały i działały wojska rosyjskie, pobieranie tych dochodów królewskich bardzo drastycznie uległo ograniczeniu. No i w związku z tym król zabiegał rzeczywiście u Katarzyny i w ambasadzie rosyjskiej w Warszawie o przydzielenie mu jakichś dodatkowych pieniędzy i trochę, jakby takiego „dofinansowania”, istotnie dostał.
Ale to nie oznaczało, że wypełniał polityczne zamówienie czy polityczne rozkazy płynące z Petersburga w zamian za te pieniądze, bo wiemy też, że jego postawa, choćby na sejmie rozbiorowym, często przeciwdziałała rosyjskiej polityce, opóźniała ją, szkodziła interesom rosyjskim, powodowała zamieszanie z punktu widzenia realizacji celów rosyjskich. Więc to nie było tak, że król działał w ten, a nie inny sposób dlatego, że był finansowany przez obce mocarstwa.
Tak, choć warto też pamiętać, że król miał ogromne długi i podczas wojny w obronie Konstytucji, między innymi, to właśnie nimi Katarzyna szantażowała Stanisława Augusta.
To prawda, ale to już jest trochę inne zagadnienie. Rzeczywiście długi króla podczas tych 30 lat panowania narosły, z różnych powodów. O części już powiedziałem, poza tym w związku z jakby niedorozwojem czy kryzysem instytucji państwa, to król z własnej kieszeni rekompensował czy wykładał pieniądze, które szły na te dziedziny działań, które normalnie powinno finansować państwo – skarb Rzeczypospolitej.
Na początku panowania na przykład kupił pałac Kazimierzowski i dokładał do tego pieniądze, żeby mogła działać i funkcjonować Szkoła Rycerska. Finansował też przez wiele lat ludwisarnię, czyli manufakturę w Warszawie, która w czasie pokoju miała odlewać dzwony i inne rzeczy, ale wiadomo było, że ona ma też przygotować armię Rzeczypospolitej do ewentualnego konfliktu odlewając armaty.
I to wszystko się działo na koszt króla, więc on opłacał z własnej kieszeni różne sfery działania państwa, które w monarchiach absolutnych opłacały właśnie te monarchie. Ponieważ Rzeczpospolita wykazywała daleko idącą słabość instytucji władzy wykonawczej, no to król jakby czuł się w obowiązku robić to za własne pieniądze i to rozkręcało jego zadłużenie.
Oczywiście ono też powstało na rzecz różnych oddanych mu osób lub rodziny. Ale to jest sytuacja dosyć zagmatwana, do dzisiaj nie do końca jasna, bo lista wierzycieli króla powstała w czasach II rozbioru. I on na nią wpisał różne bliskie sobie osoby – w tym panią Grabowską czy księcia Józefa – różnych ludzi z kręgu swojej rodziny i najbliższego otoczenia, bo chciał w sytuacji niepewności o własny los, być może abdykacji (do której doszło wkrótce później) być może całkowitego rozbioru (czego król też się obawiał).
On się bał, że ci ludzie zostaną bez jego oparcia politycznego, pozostaną w pewnym sensie na lodzie i on wpisał ich jako ludzi, którzy mają prawo do tych pieniędzy. A z kolei umowa z państwami rozbiorczymi rzeczywiście zakładała, że wprawdzie II rozbiór – i III potem też – zostanie dokonany, ale te państwa przejmą wierzytelności królewskie i spłacą jego długi.
Ale wielu zarzuca mu też po prostu rozrzutność – że zaspokajał swoją próżność ogromnymi wydatkami. I rzeczywiście, wśród nich były też osobiście finansowane pożyteczne dla kraju przedsięwzięcia. Lecz niektórzy mogliby uznać, że wydatki na architekturę i sztukę – które miały przecież podnieść godność i majestat królewski, zdaje się, że za jego przeciwników nadwątlony – były zbędne, bo nic Rzeczypospolitej nie dały. Chociażby budowa Łazienek została zakończona w 1793 roku, a dwa lata później Rzeczpospolita upadła.
To prawda. Różne elementy wystroju, na przykład Pałacu na Wyspie powstawały w roku 1793, kiedy król był już w Grodnie na sejmie rozbiorowym. Więc to są trudne argumenty. Niemniej król uważał, że powinien stworzyć odpowiedni sztafaż, który dostarczałby pewien splendor jemu jako monarsze. No jednak miał trochę taki kompleks w jakimś sensie parweniusza, bo był dość zwyczajnym szlachcicem, a nie przedstawicielem rodu panującego w Europie. Daleko mu było do Habsburgów, Burbonów czy Wittelsbachów. Więc on trochę chciał nadrobić.
A ponieważ jego program polityczny zakładał wzmocnienie autorytetu władcy, to on uważał, że to też musi się odbyć na zasadzie budowania otoczenia, które wymagało inwestycji w dzieła sztuki, w architekturę, w rezydencje królewskie. Zresztą te Łazienki i Zamek Ujazdowski to on kupił sam, więc on musiał wyłożyć na te rezydencje – swoje jako osoby publicznej – z prywatnej kieszeni.
Więc już na samym początku panowania były źródła, początki tego rosnącego potem z latami z różnych powodów zadłużenia. W Europie nowożytnej żaden monarcha nie rezygnował z tworzenia takiego sztafażu. On był w szczególnej, jak mówię, sytuacji, u niego to zapotrzebowanie na budowanie tego wizerunku było może silniejsze nawet niż u innych władców, ale to było zjawisko występujące w tamtych czasach wszędzie. Skromność, oszczędność – to nie są cnoty europejskich monarchów w dobie nowożytnej, nie tego spodziewano się po nich, nie tego wymagali ich poddani.
Natomiast oczywiście ocena sytuacji zmieniła się w sytuacji upadku państwa. Wtedy pojawiły się tego głosy: „po cóż wydaliśmy tyle pieniędzy na dzieła sztuki, na obrazy, rzeźby, budowle, kiedy w ogóle cała ta nasza struktura się zawaliła?”. Na to nie ma dobrej odpowiedzi. Król zakładał, że jego dzieło będzie miało dalekosiężne efekty.
Często nawet wygłaszał takie formuły, że on tylko rzuca pewne ziarno, którego plon potem zbierze ktoś inny, czyli nie on będzie czerpał bezpośrednie korzyści z tego, co robi. Owoce miały być dla kolejnych pokoleń, dla jego następców, w ogóle dla poddanych i obywateli Rzeczypospolitej, więc on uważał, że to są uzasadnione inwestycje w lepszą przyszłość.
Trzeba przyznać, że ta 30-letnia praca przyniosła efekty – od lat 60., kiedy król nie był zbyt poważany i nawet kwestionowano jego królewskość do początku lat 90., kiedy jego pozycja była bardziej ugruntowana, istniało stronnictwo królewskie i sympatia do króla była o wiele większa, zwłaszcza po Konstytucji 3 Maja: „Król z narodem, naród z królem”.
Ale to stronnictwo także wymagało wydatków ponoszonych z kasy króla. Oczywiście może ktoś powiedzieć: „to była jego sprawa, jemu chodziło o osiągnięcie swoich poniekąd prywatnych, politycznych celów”. No ale jednak wiemy, że on nie kierował się własnym, wąsko pojętym interesem, tylko miał pewien program zmiany, reformy Rzeczypospolitej, jej modernizacji i budował wokół tego programu stronnictwo po to, żeby ten program zrealizować, a to też wymagało pieniędzy.
Nie mówiąc na przykład o tym, że przecież opłacał stypendia różnych zdolnych ludzi, którzy wyjeżdżali za granicę po to, żeby się uczyć. Finansował swoją osobistą gwardię, pułki ułańskie, które zaciągnął jeszcze podczas bezkrólewia i na początku panowania – to powinna opłacić za niego Rzeczpospolita, a on to zrobił sam.
No tak, zresztą stronników króla czasem pogardliwie nazywano pieczeniarzami, bo on im fundował obiady.
Ale to też jest kwestia symboliczna, bo jednak nawet przy tym szczupłym budżecie skarbu Rzeczypospolitej, przecież te obiady nie były aż tak kosztowne. Zysk w sensie rozwoju twórczości literackiej był bardzo duży. Dla nich to była pewna gratka: zjedzenie wykwintnego obiadu na koszt króla, więc oni z tego korzystali i skorzystała również – moim zdaniem – polska kultura. A koszt w zestawieniu z tym wszystkim, o czym tutaj mówimy, był raczej skromny.
To prawda. Pożytek z mecenatu Stanisława Augusta jest nieoceniony. Aczkolwiek utarte jest przekonanie, że faworyzował cudzoziemców, a jego stosunek do Polaków był, mówiąc łagodnie, niechętny. Chociażby do stroju polskiego czy ogólnie do Polaków jako narodu. Często myśli się, że chciał ich zangielszczyć albo sfrancuzić.
Jest w tym trochę prawdy, bo dla niego – tak przypuszczam – ten strój narodowy, polski, sarmacki był takim symbolem pewnego zacofania, odstawania od poziomu, który uznawał za pożądany, poziomu takiego europejskiego, tych zamożnych, rozwiniętych krajów, takich jak Anglia, Francja, kraje niemieckie, Niderlandy – to były te wzorce, do których on chciał, żebyśmy awansowali, aspirowali, osiągnęli ten poziom. W sensie materialnym, ale też poziom tego oświecenia, poziom edukacji, rozwoju cywilizacyjnego.
Próbował to nadgonić, ściągał tutaj cudzoziemców. Oczywiście Polacy to często komentowali, że ci cudzoziemcy pozbawiają ich zatrudnienia, ale były to argumenty demagogiczne, bo przecież często w tym naszym społeczeństwie nie znajdował król ludzi odpowiednio wykształconych. O, to jest kolejny jego wydatek ponoszony z własnej kieszeni, że kazał szukać różnych kopalin, w tym soli, po I rozbiorze różnym specjalistom, inżynierom, geologom – ludziom ściągniętym z Zachodu i tych ludzi opłacał. Te poszukiwania odniosły zresztą pewne rezultaty, ale ponadto dokonał się postęp wiedzy w tym zakresie dzięki mecenatowi króla.
Te argumenty demagogiczne dotyczyły też oficerów w armii, ale nie mieliśmy tak wielu oficerów artylerii, wojsk inżynieryjnych. Mieliśmy oficerów kawalerii narodowej, na której królowi właśnie zależało najmniej, bo to była najbardziej niesforna, niekarna, najmniej przydatna w jego opinii formacja wojskowa w tym czasie. A o to szedł też konflikt polityczny – czy można zaciągać obcych oficerów na polską służbę.
Więc rzeczywiście to nie był miłośnik stroju narodowego, tylko sprawa jest bardziej złożona, bo tutaj trzeba też zauważyć pewną zmianę, która się dokonała po I rozbiorze. Król po doświadczeniach z konfederacją barską, kiedy widział ten wielki ruch szlachecki, taki właśnie konserwatywno-sarmacki, ale o dużym, takim energetycznym potencjale, to on uznał, że nie można odciąć się od świata ich bohaterów, wyobrażeń, sympatii, że raczej trzeba podjąć z tymi mitami sarmackimi pewien dialog.
Dlatego zaczął wtedy lansować kult ulubionego przez Sarmatów Jana III Sobieskiego – były obchody 100-lecia odsieczy wiedeńskiej w 1783 roku. I tu nastąpił taki moment, kiedy te dwa ośrodki – dworski i opozycji magnackiej w Puławach wokół Czartoryskich – tak jakby przeciągały linę na polu właśnie tych sarmackich wyobrażeń i pewnej narodowej mitologii.
Zatem na tym etapie, powiedzmy w latach 80. XVIII wieku, król nie jest już zwolennikiem postawienia grubej kreski, odcięcia się od dawnej Rzeczypospolitej, od dawnych bohaterów, rekwizytów dawnej Rzeczypospolitej, tylko raczej on próbuje w pewnym sensie oswoić, ucywilizować te wyobrażenia i zaprząc je do tego swojego programu modernizacyjnego. O ile na początku to były dla niego światy wykluczające się: angielsko-francusko-niemieckie oświecenie i sarmatyzm zewnętrznie ucieleśniony pod postacią żupana i kontusza.
A więc nie był król ojkofobem, który chciał Polaków „wynarodowić”?
Nie, absolutnie nie. Zresztą przecież mówi się o nim często jako o kosmopolicie, ale to jest taki kosmopolita, który zdaje sobie sprawę z siły tych narodowych czynników. To jest raczej taki obywatel Rzeczypospolitej – też pytanie czy Polak czy Litwin – który chce jak najwięcej czerpać z dorobku zachodniego, ale bez straty własnego oblicza.
Wracając jeszcze do tych koligacji Stanisława Augusta z Rosją. Niektórzy też mogliby zarzucić, że jego – jak twierdzą – bardzo uległa polityka wobec Petersburga była podyktowana przeszłością z carycą Katarzyną – byli przecież kochankami – i że to uczucie nadal trwało.
To rzeczywiście jest obszar zmitologizowany, ale historycy są współcześnie raczej zgodni, że o ile ten romans w Petersburgu w latach, powiedzmy, 1755-1758, był bardzo silny, namiętny i miał duże znaczenie dla obydwojga, o tyle kiedy Stanisław Antoni Poniatowski musiał wyjechać z Petersburga, to on jeszcze długo pielęgnował swoje uczucie do Katarzyny, ale Katarzyna chyba dużo szybciej znalazła sobie innego kochanka. Więc ona chyba nie była aż tak związana z nim emocjonalnie, ale na pewno też wcześniej była, kiedy spotykali się, widywali się w Petersburgu.
A później, z biegiem lat i w kontekście bezkrólewia i wolnej elekcji w Polsce, Katarzyna upatrzyła sobie w kręgu Familii właśnie Poniatowskiego jako swojego kandydata, ponieważ go znała i uważała też, że on się nadaje do takiego pokierowania nim – i to się komentuje jako jej przekonanie o słabości charakteru, że Katarzyna go tak odbierała w Petersburgu i dlatego go wyznaczyła do tej roli w Polsce, żeby podtrzymać protektorat rosyjski w Rzeczypospolitej.
Potem okazały się jednak komplikacje, bo Poniatowski był jednak zbyt samodzielny i miał jakiś program – jak mówiliśmy – reform, modernizacji, też wzmocnienia osobistego autorytetu – swojego jako władcy.
I zaczął być w związku z tym trudny i niewygodny dla Katarzyny. Już na tym etapie, gdy odbywała się elekcja, i w kolejnych latach ,nie ma żadnych podstaw, żeby twierdzić, że król kierował się jakimiś uczuciowymi, romansowymi emocjami w stosunku do Katarzyny i to determinowało jego politykę.
Widać ślady w listach, że on pewnymi aluzjami nawiązywał do ich dawnej relacji, ale miał na myśli teraz już relację polityczną. On początkowo zresztą zakładał, że możliwy będzie nawet ślub jego z Katarzyną i wtedy oni obydwoje w myśl tych oświeceniowych pryncypiów, które kiedyś były przedmiotem ich rozmów, dyskusji w Petersburgu, będą rządzić – ona nad Newą, a on tutaj i on będzie korzystał z jej wsparcia, bo ona będzie rozumiała jego ambicje modernizacyjne, reformatorskie i tak dalej.
To się okazało oczywiście pomyłką, ale to już jest ten etap, kiedy on nie ma złudzeń i nie myśli o niej w kategoriach aktualnej miłości, może utraconej. Jakiś sentyment pozostał, ale nie tym się on kierował. Zresztą po jakimś czasie, dłuższym, pojawiły się w życiu króla kolejne kobiety, więc w ogóle sprowadzanie go do tej pozycji kochanka Katarzyny to jest nieporozumienie.
Zresztą warto pamiętać, że to przecież Stanisław August wprowadzał Katarzynę w te nowinki oświeceniowe, a nie odwrotnie, więc na początku to on był jakby tą stroną dominującą.
Tak twierdzi Jerzy Michalski, ja w to wątpię. Moim zdaniem to była bardzo ambitna – nie tylko jeśli chodzi o pożądanie władzy, ale – intelektualnie ambitna kobieta. Jako młoda dziewczyna już czytała różne rzeczy. I to jest bardzo dla nas pochlebny obrazek, jak to młody Poniatowski uczy równie młodą Katarzynę, czym jest oświecenie, ale moim zdaniem to jest jakiś – o właśnie! – patriotyczny mit. Miły, ale nie wyobrażam sobie, żeby tak było. To była wybitna osoba, zresztą tak samo jak on – obydwoje byli filozofami na tronie. Ona była wybitną intelektualnie, fantastycznie oczytaną i wykształconą kobietą.
Są też plotki, że z tego romansu narodził się późniejszy car Paweł I. Zresztą on sam sądził, że jest synem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dlatego go tak traktował, z wielką pompą podczas jego pobytu w Petersburgu, czy to była po prostu sympatia?
Nie zgadza się zupełnie chronologia – owszem, z tego romansu pojawiło się dziecko, ale to była córka, która umarła bodaj po kilku miesiącach w Petersburgu, a nie chłopiec, czyli Paweł. Narodziny Pawła w sensie chronologii tych spotkań, tej relacji zupełnie się nie zgadzają.
Jeśli sam Paweł tak uważał, to raczej na zasadzie takiej, że po pierwsze on był chyba trochę ekscentrykiem, po drugie wiemy, że miał duże żale do własnej matki. A wiedział też, że w pewnym sensie ofiarą jego matki był Poniatowski i być może to sprawiło, że wymyślił na własny użytek pewien mit, nie znajdujący żadnego oparcia w faktach, że był owocem tego romansu Stanisława Antoniego Poniatowskiego i wielkiej księżny Katarzyny Aleksiejewnej.
Czyli tu mogła grać rolę jego antypatia do matki i tego jak traktowała króla?
To być może mogła być trochę taka wspólnota ofiary, drugie pokolenie, bo odbierał Poniatowskiego jako ofiarę Katarzyny i siebie samego podobnie.
Choć też warto pamiętać, że nie zawsze – przynajmniej słyszałem takie relacje – że nie zawsze Paweł I traktował go z taką estymą. Czasem potrafił go spostponować, nawet publicznie.
Bo właśnie był trochę taki ekscentryczny, nie do końca też panujący nad swoimi emocjami. Raczej temu bym to przypisał i nie oczekiwał po nim, po jego zachowaniu, jakiejś takiej żelaznej konsekwencji.
No dobrze. Wybiegliśmy trochę w przyszłość, do czasów po upadku Rzeczypospolitej, to teraz cofnijmy się do 1794. Stanisław August jest jeszcze królem, wybucha insurekcja kościuszkowska i król nie wykazuje wobec niej postawy, jakiej wobec niego wówczas oczekiwano, jakiej spodziewalibyśmy się dzisiaj po przywódcy – że stanąłby na czele, tak jak stanął jako – trochę formalny i malowany – lider na czele wojny w obronie Konstytucji.
To prawda, ale wtedy to sejm powierzył mu dowodzenie armią. Bo ten sejm, który zebrał się jeszcze w październiku 1788 roku był, jak mówi się, sejmem rządzącym. On był najwyższą władzą, nawet w jakimś sensie stał nad królem, postawił się nad królem. Co prawda król odgrywał, szczególnie potem, wielką rolę – bez niego nie byłoby Konstytucji 3 Maja i pan też przywoływał już dzisiaj hasło wtedy zrodzone „Naród z królem, król z narodem” – no niemniej właśnie ten sejm rządzący powierzył mu potem, w 1792 roku, dowództwo nad armią.
A w 1794 roku to jest już zupełnie inna sytuacja, dlatego, że inicjatywa w ogóle wymyka się królowi. Wiemy, że do Krakowa 24 marca 1794 roku przyjeżdża Kościuszko i tego samego dnia składa przysięgę na rynku krakowskim na Akt Powstania Mieszkańców Obywatelów Województwa Krakowskiego i ogłasza się w tym dokumencie Naczelnikiem Siły Zbrojnej Narodowej o takich trochę, jak w starożytnym Rzymie, dyktatorskich kompetencjach.
I tu król został potraktowany jakby zupełnie per non est, ponieważ najważniejsze decyzje ustrojowe i polityczne zostały w tym akcie powstania odroczone na moment, kiedy powstanie w domyśle zwycięży, zbierze się sejm i zobaczymy, co dalej. Ale do tego czasu najwyższa władza miała spoczywać w rękach Naczelnika, a król został w tym wszystkim pominięty.
On, jak się dowiedział, że wybuchło powstanie, wydawał wraz z Radą Nieustającą takie uniwersały potępiające marsz Madalińskiego i to, co się stało w Krakowie oraz nawołujące do zachowania spokoju. Oczywiście w podtekście było to, że król był przerażony, bo nie tylko bał się o własny los – tu jeszcze dodatkowo wchodzą niebezpieczne dla niego możliwe analogie z Francją, gdzie już z górą rok nie mamy króla, bo głowę mu odcięli, więc to nie były przelewki, czyli król mógł to wszystko odbierać jako osobiste zagrożenie dla jego władzy, autorytetu królewskiego.
Ale nie tylko to nim wówczas kierowało w uniwersałach Rady Nieustającej. Też to, że on w ogóle uważał (i niestety to się potwierdziło), że powstanie poniesie klęskę, a Rzeczpospolita zapłaci za nią ostatecznym rozbiorem. I dlatego on był przerażony nie tylko osobistym zagrożeniem, ale zagrożeniem w skali całości. No i potem król jest zatroskany tym, co się dzieje, odsunięty od władzy, Kościuszko mu oczywiście nie ufa, bo jest republikaninem.
Jest naturalny konflikt dwóch jakby organów władzy: tego nowego – Naczelnika – i tego starego – króla (w sensie starej instytucji, nie metryki). Królowi się nie wierzy, daje mu się jakichś adiunktów mieszczańskich, którzy mają go niby chronić, ale to jest takie dwuznaczne – a może go jednak pilnują, a może go pewnego dnia po prostu uduszą? Wszystko mogło się wydarzyć w takich okolicznościach.
No więc on nie miał najmniejszej wiary w sukces powstania, no i ja niestety muszę tu powiedzieć, że on miał rację. Oczywiście to jest tragiczne i to jest kwestia tego, jak w ogóle patrzymy na insurekcję: czy ona odegrała, mimo klęski, jakąś pozytywną rolę, czy pomogła na dłuższą metę przetrwać pewnemu mitowi Rzeczypospolitej? To już jest osobne zagadnienie, no ale obawy króla się sprawdziły. Ale on w związku z tym nie przeciwdziałał rewolucji – tak, rewolucji kościuszkowskiej – nie mamy dowodów, że jej szkodził.
Jedyny taki incydent, który się ciągle przywołuje to jest rozmowa z Kościuszką w Łazienkach, kiedy Kościuszko przyszedł i poprosił o wykorzystanie map. I król właściwie najpierw mu powiedział, że nie powinien mu udzielać zgody, bo troszczył się o ten zbiór – on się bał, że pójdzie na zatracenie. I znowu wracamy do pieniędzy i do cudzoziemców, bo on zlecał wykonanie tych map albo kupował mapy, które były na rynku zagranicznym. Stworzył z tego unikalny zbiór, dawniej w ogóle nieobecny w Polsce i przyczynił się do ogromnego postępu kartografii w Polsce – mówię, przy wykorzystaniu zagranicznych, opłaconych przez siebie specjalistów.
Jeżeli on uważał, że i tak nastąpi totalna katastrofa, to jeszcze zniknie ten zbiór kartograficzny unikalny, bardzo cenny, kosztowny. Zresztą nie chodziło o to, że to miało być dla niego, przecież on myślał właśnie o przyszłości. Znowu powrót do motywu zasiewania ziarna, to jest kolejna forma. Tym ziarnem miała być ta wiedza o topografii Rzeczypospolitej wyrażona na mapach i przekazana następnym pokoleniom. On nie chciał, żeby to zostało zniszczone. No i stwierdził, że tego nie da, ale w tej samej rozmowie powiedział Kościuszce, że jeśli Kościuszko wykona sobie kopie, to proszę bardzo.
A więc jednak nie kładł kłód pod nogi insurgentom?
Tylko ewentualnie tę historię można próbować tak interpretować, chociaż, jak widać, to nie do końca prawda. Nie znam jakichś działań króla, które byłyby wymierzone w sukces insurekcji, które by utrudniały jej działanie.
Jego dewizą była „Cierpliwość i odwaga” i on po prostu uważał, że to nie jest dobry moment. Zresztą Kościuszko, zdaje się, też wolał czekać, ale ten marsz Madalińskiego na Kraków przyspieszył wypadki.
Tak. I wcześniejsze wykrycie konspiracji krajowej. Ci ludzie byli namierzani, wyłapywani i trzeba było działać, bo ci działacze w Polsce mówili, że już się nie da inaczej. Kościuszko uznał fakty dokonane.
Król z kolei ich nie uznał. Był trzymany na dystans, ale i sam się trzymał na uboczu. To zrozumiałe z perspektywy tego, że widział dalekowzrocznie, że to może sprowokować sąsiadów do ostatecznej likwidacji państwa polskiego.
Tak.
Zatem podsumujmy to sobie: Stanisław August nie był opłacanym agentem rosyjskim?
Nie był.
Nie był utracjuszem zaspokajającym tylko własną próżność?
Zdecydowanie nie. Miał poczucie misji i pracy dla wyższego dobra, dla dobra ogółu, pro publico bono. Co do utracjuszostwa to oczywiście lubił dworskie rozrywki, cenił bardzo kontakt ze sztuką i literaturą, lubił życie towarzyskie, ale też pamiętajmy, że nie pił alkoholu. Więc to nie jest utracjusz w takim bardzo klasycznym pojęciu.
Jest zresztą słynna wypowiedź Franciszka Ksawerego Branickiego – tu przytaczam bodajże za Jędrzejem Kitowiczem – że właśnie gdyby król pił, to miałby większe zaufanie i poparcie w narodzie.
A, no właśnie. To też był motyw naszej rozmowy. Bo właśnie również to pijaństwo, takie sejmikowe na przykład, króla odstręczało i on tego stylu zupełnie nie akceptował i nie popierał.
Aczkolwiek nie jest też tak, że swoimi poddanymi gardził.
Nie. Tylko to było takie myślenie paternalistyczne w sensie takim, że on trochę jakby wiedział lepiej, co jest dla nich właściwe. Tak o sobie myślał, że on to wie i on powinien dla ich dobra robić to i tamto. Kierował się ich dobrem, ale może w za małym stopniu słuchał ich i wczuwał się w ich potrzeby, w ich sposób rozumowania – to, jak oni odbierają rzeczywistość polityczną i w ogóle. To było trochę takie odgórne, właśnie jak mówię, takie paternalistyczne, w jakimś sensie może takie zarozumiałe i nieliczące się z tymi pewnymi niuansami wynikającymi z tego, że on być może powinien się bardziej wsłuchać w to, co mówią jego poddani, czy liczyć z tym, jak oni odbierają świat, a nie uważać jego pomysły – to jest ten wcielony rozum oświeceniowy i że nie ma innych sposobów działania, myślenia, mówienia.
Chciał odegrać rolę opiekuńczego ojca narodu. Należy jednak zaznaczyć, że ojca łagodnego i łaskawego, a nie karzącego i despotycznego.
To na pewno. Ale w swojej opinii na ogół lepiej wiedzącego, co jest dobre dla tych ludzi.
Zatem chciał być ojcem narodu, ale ojcem Pawła I nie był?
Nie, tutaj nie, chociaż w ogóle był ojcem różnych dzieci z nieprawych związków.
No tak, jeden jego nieślubny syn zrobił nawet jakąś karierę w późniejszym Królestwie Polskim, jeśli dobrze pamiętam.
Tak, Stanisław Grabowski.
Wracając do króla. Nie był też naiwnie wpatrzony w Katarzynę?
Mylił się, co do oceny, że jego politykę i jego program da się pogodzić z programem Katarzyny. I to było pewne złudzenie, ale nie złudzenie romansowe, że ona go tak kocha, że zrobi dla niego wszystko, bo, mówię, te uczucia były, ale – jak to z uczuciami jest – nie trwały wiecznie.
Czy wobec tego wszystkiego Stanisław August Poniatowski zasługuje na jakieś bardziej poczesne miejsce w naszej narodowej pamięci i przestrzeni?
Jak najbardziej, odpowiedź jest twierdząca. Stanisław August na pewno zasługuje na poczesne miejsce, przede wszystkim w pamięci współczesnych Polaków. Jest wiele okazji, żeby snuć refleksje na jego temat i to takie nieoparte na mitach, które próbowaliśmy w naszej rozmowie rozbroić, ale jednak na jakiejś wiedzy o tych czasach, o jego losie, o jego panowaniu i polityce. Jest wiele okazji i miejsc nawet – szczególnie tutaj, w Warszawie – żeby snuć tego typu refleksje. Moim zdaniem wystarczy przejść się do Łazienek i popatrzeć na pozostawione przez niego piękne budowle, żeby zastanowić się jaki był sens jego działań, czym się kierował, jaki był rezultat tego panowania.
Pozostawione i niepozostawione, ponieważ Warszawa została zburzona w czasie II wojny światowej. I może ten brak oryginałów odbiera nam poczucie, że to jest dzieło Stanisława Augusta.
A, o tym nie pomyślałem, to ciekawy trop myślenia. Być może tak jest. Co prawda Łazienki nie są w takiej sytuacji jak nasza Starówka warszawska, że były totalnie odbudowane, tylko one się jednak w części zachowały. Nastąpiły tam pewne zniszczenia, ale nie całkowite. W Sali Salomona nie mamy tych obrazów Bacciarellego, ale jednak budynek nie został wysadzony w powietrze – pewne rzeczy się zachowały, na szczęście. I to są takie pomoce do tego, by snuć refleksje. Zawsze warto.
Materialne dziedzictwo po Stanisławie Auguście. O niematerialnym może jeszcze będzie okazja porozmawiać.
Dlaczego nie, chętnie. Dziękuję, panie Damianie.
Dziękuję za rozmowę.