Potem pojawią się kolejne wydania i nowe wielkie słowniki – skarbnice polszczyzny. Przypomnieć trzeba tzw. Słownik wileński, czyli Słownik języka polskiego pod red. Aleksandra Zdanowicza (Wilno 1861), dwutomowy, zawierający 110 tys. haseł notujący m.in. neologizmy i kolokwializmy, zapożyczenia, słownictwo kresowe i słownictwo z dzieł wielkich romantyków. Warto też wymienić Słownik języka polskiego podług Lindego i innych nowszych źródeł. Wypracowany przez E. Rykaczewskiego wydany w 1866 r. jako trzeci słownik ogólny polszczyzny – prototyp słownika popularnego, którego pomysłodawcą był Eustachy Januszkiewicz, znany księgarz i wydawca emigracyjny, zaprzyjaźniony z Mickiewiczem. Jak wspomina Józef Bohdan Zaleski, Mickiewicz zapytywany o zdanie, radę, „jakby ten słownik chciał widzieć ułożonym, dał dwa wyrazy: cnota i duch”. Kolejny monumentalny wysiłek trzech uczonych zawiera tzw. Słownik warszawski, czyli ośmiotomowy, liczący 280 tys. haseł Słownik języka polskiego pod redakcją Jana Karłowicza, Adama Antoniego Kryńskiego, Władysława Niedźwiedzkiego, wydany w Warszawie, w latach 1900-1927 (znalazła się tam m.in. leksyka gwarowa i archaizmy). W drugiej połowie XX wieku pojawił się jeszcze jeden olbrzymi słownik (10 tomów, 135 tys. haseł), uznawany za najpełniejszy rejestr dwudziestowiecznej polszczyzny, wydany pod redakcją Witolda Doroszewskiego w latach 1958-1969. Obecnie najobszerniejszym słownikiem języka polskiego jest budzący respekt rozmiarem (50 woluminów), ale i wiele dyskusji Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny, pod redakcją Haliny Zgółkowej (Poznań 1994-2005).
Obok słowników dokumentujących zasoby leksyki języka, wysokie miejsce jako zasłużone zajmują wszelkiego rodzaju słowniki poprawnej polszczyzny, czyli ortoepiczne (Stanisława Szobera, Witolda Doroszewskiego), wyrazów obcych (Władysława Kopalińskiego) i etymologiczne (Aleksandra Brücknera, Franciszka Sławskiego). Ach, czegóż się nie znajduje u Brücknera! Czym jest śmara, śmiga, śreż i świdwa, ale i od czego wywodzi się słowo połajanki (od szczekania!) lub twarz (od stwór, w znaczeniu: stworzenie). Są wreszcie wciąż jeszcze słowniki ortograficzne – i wiszące nad nimi pytanie, czy czeka nas w tej dziedzinie rewolucja: wynik postępującego wtórnego analfabetyzmu?
Przypomniałam te słownikowe znaki orientacyjne, bo w nich można znaleźć jedną z odpowiedzi na pytanie, dlaczego mamy obowiązek troszczyć się o ten język? Odpowiedź jest krótka: bo jest taki ciekawy, taki bogaty i tak szkoda go zubażać, redukować do coraz bardziej prostackich nawyków i schematów. To bogactwo uświadomić sobie pozwala może jeszcze lepiej najkrótsza choćby historia tego języka i fenomenalnego jego wyrazu w naszej literaturze. Nie da się tu, bodaj „w telegraficznym skrócie”, wymienić jacy byli kolejni prawodawcy polszczyzny, obrońcy, jacy mistrzowie, którzy wynieśli ją na wyżyny nigdy przedtem nie osiągane, „nie dotknięte stopą żadnego poety”. Tych, którzy przez kilkadziesiąt pokoleń nieśli i nie zagasili „płomienia”, tych, którym zawdzięczamy niezwykłą przygodę, jaką jest obcowanie z jednym z najtrudniejszych, bardzo fantazyjnie nielogicznych i najpiękniejszych języków.