Szczepy Tupi-Guarani zamieszkujące dzisiejsze obszary Brazylii, Paragwaju i Boliwii od wieków kultywowały mit o Ziemi Obiecanej, którą wyobrażały sobie jako krainę pozbawioną zła. Całymi latami tubylcy przemierzali ogromne przestrzenie Ameryki Południowej w jej poszukiwaniu. Migracje te nasiliły się w XV, XVI i XVII wieku wśród wielu plemion nazywanych wspólnym mianem Tupinamba. Indianie masowo porzucali swe dotychczasowe siedziby i pod przewodem swych wodzów i szamanów wędrowali w poszukiwaniu raju.
W to poszukiwanie „ziemi bez zła” włączyli się też biali zdobywcy Nowego Świata. Hiszpańscy i portugalscy konkwistadorzy utożsamiali indiański mit z własnymi rojeniami o legendarnej krainie pełnej złota – El Dorado i przyłączali się do pielgrzymów. Dzięki temu doszło do mistycznego qui pro quo. Rządni skarbów konkwistadorzy przedzierali się przez dżunglę z ludźmi, którzy wyobrażali sobie, że w krainie indiańskiego szczęścia będą wiecznie młodzi i nieśmiertelni, nie będą musieć pracować, bo motyki same będą uprawiać pola, z których zbiory w cudowny sposób napełniać będą spichrze, a łuki będą same polować na zwierzynę w lesie. Zdarzało się, że konkwistadorzy czy misjonarze stawali na czele indiańskich pielgrzymów przekonanych, że pragnienia białych są zbieżne z ich marzeniami. I tak na przykład jeden z najokrutniejszych konkwistadorów – Lope de Aguirre zwany Loco (Szalony), który w gorączce złota nie wahał się zdradzić swych towarzyszy, wypowiedzieć posłuszeństwa królowi, a nawet zamordować swą jedyną córkę, pociągnął za sobą indiańskich pielgrzymów w otchłań. Wyginęli jeden po drugim w dżungli, która okazała się pełna gniewu bożego, a nie oczekiwanych magicznych cudów. Czasami niczego nieświadomi pielgrzymi, stawali się… pożywieniem dla indiańskich sprzymierzeńców konkwistadorów, którzy ciągnęli za sobą tubylcze armie na swe niszczycielskie wyprawy. Nie mając czym wyżywić piętnastu – dwudziestu tysięcy sojuszników, oddawali im na pożarcie jeńców i nieszczęsnych wędrowców, którzy nie doprowadzili ich do krainy pełnej złota. Poddani arcykatolickiego króla organizowali w swych wojskowych obozach ludzkie rzeźnie!
Ostatecznie El Dorado nie odkryto, złota nie starczyło dla wszystkich zdobywców, a Indianie jako niewolnicy ginęli masowo na plantacjach i w kopalniach srebra. Czy mogło być pociechą dla nich to, że umierali ochrzczeni, w imię Zbawiciela, który odkupił na krzyżu jednocześnie ich grzechy i grzechy ich oprawców?
Liczne powstania i bunty, które wybuchały pod hiszpańskim i portugalskim jarzmem dowodzą, że Indianie nie zamierzali wyzbyć się marzeń o wolności i niezależności. Paradoksalnie, wiara chrześcijańska, która im została narzucona przemocą, w połączeniu z dawnymi wierzeniami stała się zarzewiem wciąż nowych zbrojnych buntów i powstań. Z zadziwiającą regularnością ten synkretyzm Boga miłości z dawnymi duchami rodził kolejnych mesjaszów i wodzów podrywających Indian do walki. Do najsłynniejszych zrywów zbrojnych przeciw niesprawiedliwej władzy należy niewątpliwie powstanie Tupac Amaru II (czyli José Gabriela Condorcanquiego) w Peru (1780–1781). Mimo klęski i męczeńskiej śmierci wodza, znaleźli się tacy, którzy wierzyli, że Tupac Amaru II zmartwychwstał i za szczytami Andów, w leśnej krainie zwanej Gran Paititi oczekuje na ostateczny triumf Indian. Z tego powodu w 1783 roku wybuchła kolejna insurekcja Indian Keczua, której przywódca, Felipe Velazco ogłosił się emisariuszem zmartwychwstałego bohatera.
Z buntami Indian biali zdobywcy musieli się zmagać od samego początku swego panowania w Nowym Świecie. Na przykład już w 1578 roku szamani Indian Quijo zamieszkujących wschodnie zbocza Andów dzisiejszego Ekwadoru ogłosili, że Bóg chrześcijan nie jest zadowolony z postępowania Hiszpanów na ziemi Quijo. Żeby więc ich ukarać, polecił on Indianom wzniecić powstanie i wymordować wszystkich białych, ponadto spalić ich domy oraz zniszczyć założone przez nich plantacje, na których zmuszano Indian do niewolniczej pracy. Oczywiście szybko okazało się, że proroctwo jest mylne. Znacznie dłużej trwała wojna partyzancka pod wodzą Juana Santosa, bo aż dwanaście lat (1742–1754). Ten Metys z Wyżu Andyjskiego stanął na czele konfederacji Indian z grup Campa i Amuesha zamieszkujących peruwiańską Montanię. Jego zwolennicy widzieli w nim nie tylko wodza i potomka z dynastii Inków, ale utożsamiali go z istotą boską – na wzór chrześcijańskiego Chrystusa, który powrócił na ziemię, by restytuować państwo Inków.