Jednocześnie w wyniku niepokojów, które na kilka lat ogarnęły cały kraj w Kongo dochodziło do odrodzenia się pewnych zapomnianych wydawałoby się zwyczajów, z którymi wcześniej walczyły lokalne władze kolonialne. Do zapomnianych zwyczajów należało istnienie plemion kanibali, które urządzały polowania na rybaków. W tym okresie wojny domowej ryby stanowiły jedno z podstawowych źródeł żywności dla Stanleyville, dlatego też nie powinno dziwić dlaczego jednostka R. Gan–Ganowicza otrzymała zadanie ponownego osiedlania plemion rybackich nad rzekami. Początkowo współpraca pomiędzy rybakami a „Czerwonymi Diabłami” dowodzonymi przez polskiego Tatara układała się bardzo dobrze. Dlatego też wielkie zdziwienie u białego dowódcy wzbudził zły nastrój, jaki zapanował wśród rybaków bez żadnej konkretnej przyczyny. Dopiero pojawienie się duszpasterza jednostki, osoby o wiele lepiej znającej lokalne realia pozwoliło Polakowi na dotarcie do sedna problemu.
Ksiądz M. biegł zdyszany pod górę do mojej placówki podtrzymując oburącz poły białego habitu. (…) Mrugnął na mnie, że nie chce rozmawiać przy ludziach i wbiegł niemal do naszego baru – kantyny, gdzie głosem stanowczym zażądał whisky. (…)
– Słuchaj, kondotierze – zaczął zdyszanym szeptem (zawsze nazywał mnie kondotierem) – Słuchaj kondotierze, to niesłychane. Pojawili się ludzie krokodyle! – oznajmił ze zgrozą. – A ja się uczyłem, że ludzi krokodyli już od lat dwudziestych w Kongo nie ma! – Wyraźnie był poruszony[22].
Okazało się, że wspominani przez duszpasterza „Czerwony diabłów”, „ludzie krokodyle” to wędrowne plemiona kanibali, które wędrują wzdłuż rzek terroryzując osady rybackie. Ich metodą działania było zaczajanie się na nieostrożnych rybaków, którzy na samotnej łódce oddalali się od pozostałych. Ludzie krokodyle podpływali do łodzi z niczego nie spodziewającymi się ofiarami, przewracali ją do góry dnem, co nie było zbyt trudne, gdyż łodzie w Kongo były po prostu zwykłymi dłubankami. Ofiary następnie topiono, a zwłoki wyciągano na brzeg gdzie znajdowało się obozowisko kanibali.
Zabobonni mieszkańcy wiosek wierzyli potem, że nieszczęśnicy, którzy nie wrócili z nocnego połowu zostali porwani przez duchy z rzeki i przez kilka następnych dni pozostawali w domach, co umożliwiało ludożercom dalszą podróż. Ostatecznie oddziałowi dowodzonemu przez Polaka udało się wytropić ludożerców, i przekonać rybaków, że za zniknięciami ich towarzyszy nie stoją żadne siły nadprzyrodzone.
Po rozmowie z księdzem M. wysłałem kompanię katangijskich żołnierzy z rozkazem wybicia ludożerców. Nie było to sprawiedliwe. Czy można karać kogoś za postępowanie zgodnie ze swoimi zwyczajami? Ale stałem przed koniecznością zapewnienia moim rybakom spokojnych połowów, od których zależało wyżywienie miasta. „Ludzie krokodyle” wyginęli od katangijskich kul. Stary szef rybackiego plemienia przekonał się naocznie, że to nie złe duchy nocy czyhały na jego podwładnych[23].
Wprawdzie likwidacja jednego plemienia kanibali pozwoliła na spokojną pracę rybakom z plemienia M’Wabu[24], ale nie doprowadziła do zakończenia mrożącego krew w żyłach procederu. Jak pisał sam R. Gan–Ganowicz:
W Afryce ludożerstwo istnieje ciągle. (…) Mówić o ludożerstwie – to być posądzonym o rasizm. Zwłaszcza się popiera prawo do samostanowienia „n a r o d ó w[25]”.
Jednym z głośniejszych przypadków ludożerstwa, o których mówiło się także w polskich mediach były wydarzenia, które miały miejsce mniej więcej na tych samych terenach, na których walczył polski Tatar. Dzisiejsza Demokratyczna Republika Konga, dawny Zair, wciąż stanowi obszar niegasnącego konfliktu pomiędzy różnego rodzaju powstańcami, a zwalczającymi ich wojskami rządowymi. Przy tej okazji dochodzi do mrożących krew w żyłach przypadków.
Z Ituri, północno-wschodniej prowincji Demokratycznej Republiki Konga (dawny Zair), napływają mrożące krew w żyłach wieści. Buntownicy z noszących dumne nazwy organizacji Narodowy Front Wyzwolenia Konga (MLC) i Narodowe Zgromadzenie Kongijskie na rzecz Demokracji (RCD-N) nie tylko wznowili walkę z siłami prorządowymi, ale także masakrują rodzimych mieszkańców tropikalnej dżungli – Pigmejów. Od 17 grudnia 2002 r., kiedy liczni przeciwnicy w kongijskiej wojnie domowej podpisali wreszcie układ pokojowy, prawie 180 tys. mieszkańców Ituri musiało uciekać ze swych domów. Także 3 tys. Pigmejów po raz pierwszy w dziejach porzuciło dżunglę, aby uniknąć okrutnej śmierci. Sześcioosobowa misja ONZ wysłana w region Ituri wstępnie potwierdziła te oskarżenia. Według niektórych doniesień, kongijscy żołdacy biorą do niewoli Pigmejów, aby służyli im jako przewodnicy i myśliwi. Jeśli jednak więzień wróci bez zwierzyny, sam jest zabijany i ćwiartowany, zaś mięso trafia do kotła. Podobno skazanym na taki los krajowcom kanibale łamią nogi, aby nie uciekli, lecz jeszcze przez jakiś czas żyli, służąc dosłownie jako zapas świeżego mięsa.
Niektórzy przywódcy rebeliantów wierzą, że spożywanie genitaliów zabitych Pigmejów odnawia siły witalne. Inni po prostu głoszą, że niewielkiego wzrostu istoty żyjące w dżungli to małpy, a nie ludzie, zatem można polować na nie bez skrupułów. W każdym razie ostatni paroksyzm przemocy w Ituri zagraża istnieniu Pigmejów, będących najstarszym ludem Afryki Środkowej[26].
Biorąc pod uwagę trudną przeszłość i jeszcze trudniejszą teraźniejszość rządzonej przez Josepha Kabila Kabangę Demokratycznej Republiki Kongo trudno dziwić się, iż mieszkańcy tego państwa często mówią iż są „narodem przeklętym[27]”. Czy DRK ma szansę na wyjście z matni, w jaką ten obdarzony wielkimi bogactwami naturalnymi kraj wpadł za czasów rządów Mobutu Sese – Seko? Biorąc pod uwagę przeszłość obecnego prezydenta tego państwa – trudno liczyć na szybką poprawę sytuacji[28]. Choć w ostatnich latach dzięki aktywnym działaniom ONZ udało się nieco opanować sytuację, to jednak kraj, który stał się areną „afrykańskiej wojny światowej”, najprawdopodobniej jeszcze przez wiele lat pozostanie niespokojny[29].
Jedną z ostatnich akcji, które przeprowadził miała miejsce w okolicy miasta Bakuwu, gdzie los rzucił innego polskiego najemnika, niejakiego Romana Wiatra. R. Wiatr zasłynął kilkoma spektakularnymi akcjami m.in. porwaniem szefa jednego z lokalnych plemion[30]. Podczas jednego ze wspólnych patroli nowy kompan polskiego Tatara został ciężko ranny w wyniku wybuchu pocisku przeciwpancernego. Po bardzo trudnej operacji R. Wiatr odzyskał przytomność, ale mówił tylko po polsku, co zmusiło R. Gan–Ganowicza do pozostania w Bakuwu, gdyż był jednym człowiekiem, który rozumiał słowa rannego.